|
|
Zobacz poprzedni temat
:: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Dołączył: 29 Sty 2007
Posty: 1471 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: NENALAND
|
|
Wysłany: Pon 11:05, 05 Lut 2007 Temat postu: Willst du mit mir geh'n - książka Neny :) |
|
|
Vitamine podjęła się żmudnego, ale jakże fascynującego zajęcia - przetłumaczenia książki naszej Queen - Neny ! Wielkie dzięki Vitamine! Dzięki Tobie możemy poznać Nenę dużo lepiej niż dotąd - z artykułów prasowych lub wspomnień fanów - to naprawdę wspaniałe, że dajesz nam możliwość uczestniczenia w opisach życia Neny! Bardzo to cenimy!
Vitamine napisała :
"Właśnie jestem w trakcie tłumaczenia autobiografii Neny. To jest fantastyczne zajęcie, ale też trochę męczące. W każdym razie czuję się tak, jakbym znalazła sie w innym świecie i poznała ją tak dobrze, jak nigdy wcześniej. Nie Nenę z estrady, ale Nenę z domu, z codziennego życia...Fani z Niemiec określają tą książkę jako "biblia Neny" - ja jestem daleka od takich porównań, ale faktem jest, iz ta książka uczy innego spojrzenia na świat, pokazuje jak można cieszyć się życiem, cieszyć się każdym jego aspektem, w każdym wieku...nie ważne, czy ma się 10, 20, 30 czy 40 lat. Nena tak właśnie żyje. Jej wizerunek "wiecznej nastolatki" nie jest pozą, ona taka jest naprawdę, i ta książka mi to udowodniła. Nie powiem, że we wszystkim się z nią zgadzam, i że wszystko mi się podoba, ale faktem jest, że Nena to fascynujący i jedyny w swoim rodzaju człowiek, i chciałabym choć trochę potrafić żyć tak, jak ona...
Mam nadzieję, że uda mi się przetłumaczyć tą książkę jeszcze w tym stuleciu i wtedy będę mogła wam ją przedstawić. Na razie mam tylko 30 stron - na 309!!! Więc przede mną jeszcze dużo roboty. Próbowałam pracować nad nią przy kompie, ale szybko mi się to znudziło, i wróciłam do tradycyjnej formy, czyli zeszyt i długopis. Na kompie napisałam tylko wstęp, i to mogę wam tutaj pokazać. Ale to dopiero wierzchołek góry ... "
Nena & Claudia Thesenfitz
CHCESZ ZE MNĄ CHODZIĆ?
Nena - czcionka czerwona
Claudia - czcionka niebieska
Preludium
CZERWIEC 2003
Zawsze niezwykle fascynuje mnie to, ile może się wydarzyć w ciągu jednego życia. Jak wiele mieści się w nim historii, ludzi, uczuć, myśli, przeżyć…Nigdy nie prowadziłam pamiętnika, bo uważałam,że później nie będzie mnie interesowało to, co w tej chwili robię, jem czy czuję. A teraz mam 43 lata i chcę opisywać swoje życie? Dlaczego tego chcę? Czyżbym jednak była człowiekiem żyjącym przeszłością, mimo iż zawsze uważałam, że najważniejsza jest teraźniejszość?
Są trzy powody, dla których chcę to zrobić. Po pierwsze: bardzo lubię opowiadać historie. Po drugie: mam nowego przyjaciela – najnowszą zdobycz techniki, z klawiaturą i z klapką, którą się otwiera i zamyka…A po trzecie: moja przeszłość jest częścią mnie i należy do mnie tak samo jak wszystko to, co się dzieje obecnie lub zdarzy wkrótce.
Oczywiście, najważniejsze jest TU I TERAZ…
Larissa, Samuel i Simeon są w szkole. Mój pies leży obok mnie i nawet nie przeczuwa, że nie pójdziemy dziś na spacer do lasu, bo wspominanie mojej przeszłości sprawia mi taką frajdę, że już od 10 godzin siedzę tu i piszę.
Phil śpi obok. Wrócił ze swojego studia dopiero o 5 nad ranem. Sakias jest przeziębiony i został dziś w domu. Wyszedł właśnie z łóżka i siedzi obok mnie na podłodze. Oboje uważamy, że dzisiejszy dzień jest szczególny.
A gdzie to wszystko się dzieje? W naszym ogrodowym domku…
DZIEŃ DOBRY…
…Jestem Claudia i dokładnie wiem jak wygląda ogrodowy domek, w którym Nena właśnie siedzi. Stoi on nieco w ukryciu, z ulicy go nie widać. Niczym arabski namiot mieszkalny zajmuje sam środek niewielkiego, zielonego ogrodu. Arabski jest właściwie tylko wewnątrz – z zewnątrz określenie „namiot mieszkalny” pasuje do niego bardziej. Namiot, zwany domkiem, składa się z trzech pomieszczeń, liczących w sumie jakieś 40m2, pokrytych niskim daszkiem. Po przejściu przez drzwi stoi się w malutkim przedpokoju, który właściwie nie jest przedpokojem, ponieważ niemal całą jego powierzchnię zajmuje długi, masywny, drewniany stół. W koło niego stoi jeszcze 8 krzeseł, na których codziennie siada wiele osób, by przy tym stole jeść, odrabiać lekcje, pisać książkę, majstrować wynalazki i robić mnóstwo innych rzeczy. Na stole zawsze leżą świeże warzywa, owoce i przeróżne rodzaje orzechów – ale o tym opowiem później…
Z pokoju stołowego, będącego jednocześnie przedsionkiem, wchodzi się do pokoju „mieszkalno - sypialno - zabawowego”, będącego największym pomieszczeniem w tym „domu” (20 m2!) Tutaj stoi ogromne, drewniane łoże, na którym sypia każdej nocy przynajmniej czworo ludzi: Phil, Nena, Samuel i Simeon. Czasem też Sakias i Larissa…Oprócz łóżka stoi tu również sofa, akwarium, komoda, stolik, lampa i szafa z ciuchami, jednak większość tych mebli – z powodu ogólnie panującego chaosu - jest niewidoczna gołym okiem…
Trzecie pomieszczenie to sypialnia nastolatków i jednocześnie kuchnia. Nastolatki mają po 14 lat i są większe od swoich rodziców. I są bliźniakami. Mają tutaj tak mało miejsca, że prawie nie mogą się ruszyć i codziennie nie przestają marzyć o tym, by ta „zabawa” wreszcie się skończyła. Ale są cierpliwi i spędzają czas najmilej, jak tylko można.
Jest tutaj także łazienka z pralką, i wszystko inne, co jest niezbędne w każdym domu…Tyle tylko, że wszystko jest malutkie. Bardzo malutkie.
Mogliby wszyscy zamieszkać w obszernym apartamencie, w luksusowym, hamburskim hotelu. Sama byłam przy tym, jak im to oferowano. Ale oni nie chcieli. Woleli zostać tutaj. Jeszcze przez pół roku, do zakończenia przebudowy i renowacji ich właściwego domu. Do tego czasu będą mieszkać tutaj, w tym domku. Sześcioro ludzi z psem, kotem i złotą rybką na 40-stu metrach kwadratowych. Ta rodzina musi się bardzo kochać…
Ten dzień, o którym Nena wyżej opowiadała, opisała mi ona bardzo dokładnie, ponieważ był to dzień, w którym po raz pierwszy zasiadła przy swoim pierwszym, własnym komputerze, i zaczęła opisywać historię swego życia.
CHWILECZKĘ!!!
„zasiadła przy swoim komputerze”???
Nena??? Zasiadła przy komputerze???
Zawsze mi powtarzała: ”nie potrzebuję tego!” I nagle „to” kupiła, i od tej chwili się z „tym” nie rozstaje. To była miłość od pierwszego kliknięcia. „Klawiatura jest taka nowoczesna, i kiedy w nią stukam, czuję taką piękną miękkość pod palcami!” – rozpływa się w zachwytach.
Tego dnia, o którym Nena wyżej opowiadała, odkryła swoją pasję pisania, i jak zaczęła to robić, to nie skończyła do późnej nocy. Pisała, i pisała…A historia, którą opowiedziała tamtej nocy, na swoich pierwszych arkuszach Worda, brzmi następująco…
LISTOPAD 1977
Tańczę niczym w transie, zapominając o całym świecie. Od czasu do czasu otwieram oczy, by zerknąć na wielkie lustro, wiszące obok parkietu w mojej ukochanej dyskotece. Moje włosy, mokre od potu, przyklejają się do twarzy, ale to jest okay, a może nawet sexy…Czy nie powinnam pobiec do łazienki, żeby poprawić szybciutko makijaż? Ach, nieeee, nie teraz… Teraz jest tak pięknie…
Szybko zamykam oczy i znów zapadam w trans, upajając się „Psycho Killerem” Talking Headsów, tak, że nawet nie wiem, co dzieje się wokół mnie…
Nieco później idę sobie kupić coś do picia. Stoję z kieliszkiem w ręku i obserwuję tańczących ludzi..Nagle czuję, jak ktoś chwyta mnie za ramie. Odwracam głowę i widzę jakiegoś kolesia,którego nie znam. Ten uśmiecha się do mnie i mówi: „Cześć, jestem Rainer. Chciałem cię zapytać, czy nie masz ochoty założyć ze mną zespołu rockowego?”
Dokładnie tak to powiedział. To były jego słowa, które do dziś jeszcze rozbrzmiewają w moich uszach. Obserwował mnie, kiedy tańczyłam, i stwierdził, że jestem tą, której szuka.
Nie zastanawiając się ani sekundy odpowiadam „Tak!”.
Jak panna młoda przed ołtarzem, pewna swej decyzji.
Jasne, klarowne „Tak”.
„Tak”, które stało się moim biletem do innego, nowego życia, którego byłam całkowicie świadoma, i ta świadomość mnie zelektryzowała.
Wracam do domu, kładę się do łóżka i zapadam w głęboki sen. Następnego dnia nie mam ochoty iść do szkoły. Po co? Przecież teraz będę gwiazdą rocka! Leżę więc dalej, a moja mama, dzięki Bogu, wykazuje zrozumienie.
Miejsce, w którym umówiłam się z Rainerem na próbę, jest dość daleko od mojego domu. Jadę więc autobusem i spoglądam przez okno, rozmyślając o nowych okolicznościach, jakie mnie spotkały. Z rozmyślań wyrywa mnie kierowca, informujący, że to mój przystanek. Wtedy jeszcze tak było…
Rainer otwiera mi drzwi i jest szczerze uradowany tym, że naprawdę przyszłam. Wchodzę do środka i rozglądam się. Ściany są wyłożone pustymi opakowaniami od jajek. Z tyłu po prawej widzę podest do perkusji, na środku zaś stoi nieco mizerny wzmacniacz do gitary. „Hmm…nie można powiedzieć, żeby tu było przytulnie…” – myślę sobie – „ale tak musi być…Po prostu rock and roll…”
„Tutaj są dwa wejścia” – mówi do mnie Rainer _ „jedno do gitary, a drugie do twojego mikrofonu.”
„Jaki mikrofon?” – pytam samą siebie w myśli – „chyba jemu się nie wydaje, że ja coś takiego przyniosłam?”
„Na początek ten będzie okay” – mówi po chwili, kiwając mi przed nosem czymś, co być może kiedyś było faktycznie mikrofonem – „Oczywiście, potem załatwimy sobie lepszy.”
„Acha!” – myślę sobie – „ Potem! Więc on już wie, że będzie jakieś <potem>!”
W końcu sprawy techniczne mamy już za sobą. Gitara i mikrofon są zainstalowane i pozostaje nam zdecydować, co dalej. Rainer proponuje zagrać kilka utworów Ramonesów, a ja uważam, że to świetny pomysł. Doskonale znam ich muzykę i teksty. Jeszcze poprzedniego wieczora, mając jakieś przeczucie, poprosiłam w myślach Johnny’ego Ramone o pozwolenie – i teraz bez wyrzutów sumienia mogę spokojnie zaśpiewać „Sheena is a Punkrocker”.
Przez następne dwa tygodnie pilnie ćwiczyliśmy piosenki Ramonesów, i dla mnie mogło tak już być na zawsze. Ale życie – oraz Rainer – domaga się zmian. W końcu trzeba stworzyć porządny zespół. Jednak ja jestem innego zdania. Po co nam ten perkusista? Po co nam jakiś Rolf? Dobrze jest tak, jak jest…Nie, żebym coś miała do tego Rolfa, ale uważam, że sami świetnie dajemy sobie radę.
Sami? Hmmm…
Nena…- myślę sobie – ci chłopcy traktują to poważnie, więc jeśli chcesz być wokalistką tego zespołu, to weź to pod uwagę. A jeśli nie, to zbieraj graty, wracaj do domu,zamknij się w swoim pokoju, weź do ręki gitarę i śpiewaj znowu sama dla siebie…
No więc pojawia się On. Nowy. Niczego o nim nie wiem. Nie mam pojęcia o tym, że jest sprzedawcą spedycyjnym, ma stalą pracę, mieszka z kobietą i dzieckiem u swoich rodziców i jest…żonaty.
A potem zaczyna bębnić, i od razu mi się to podoba. Ma w sobie power, a jego styl świetnie do nas pasuje. Dwa dni później przychodzi na próbę w skórzanej kurtce i białym T-shircie, i zaczynam być nim zainteresowana. A kiedy ściąga kurtkę, odsłaniając swoje muskularne, cudownie zbudowane ramiona, wtedy przeszywa mnie dreszcz namiętności. W mgnieniu oka zakochuję się w żonatym Rolfie. Nawet nie znam jego wnętrza – ale to jest mi w tej chwili obojętne. Równie dobrze mógłby nie mieć nawet żadnego wnętrza…
Niedługo później dołącza do nas Frank, basista. Pasuje do nas idealnie. Do niego już nie miałam takiego uprzedzenia, jak początkowo do Rolfa. Teraz STRIPES jest w komplecie. Mimo to parę miesięcy później pojawia się między nami jeszcze jeden Frank, gitarzysta. W nim byłam bardzo długo zakochana, ale pocałowaliśmy się po raz pierwszy dopiero wiele lat później.
I pewnego dnia ten właśnie Frank ma mi do zakomunikowania coś bardzo ważnego. Siedzimy przy kuchennym stole w mieszkaniu Rainera, w którym to zbieramy się zwykle po próbach, żeby pogadać. Frank spogląda mi w oczy i oznajmia:
„Nena, za tydzień gramy w klubie Hasper!”
„Co robimy!?”
„Gramy w klubie Hasper. Zapraszają tam różne zespoły, i zadzwonili do mnie z pytaniem, czy się zgadzamy.”
„No i…? Co im odpowiedziałeś?”
„Powiedziałem TAK”
„Oszalałeś!!? A mnie ktoś zapytał o zgodę!? Może wcale nie mam na to ochoty? Na pewno nie mam! Kto tam przyjdzie? Przecież nikt nas nie zna! Jak wy sobie to wyobrażacie? Że wyskoczę sobie na scenę, ot tak… O nie, ja nie chcę!”
Cisza…
Frank się śmieje, ja myślę „Tak”, ale krzyczę „Nie!!!”, i mam ochotę stąd uciekać. Ale wtedy znów odzywa się we mnie ten głos…
Nena… Chłopcy traktują to poważnie, więc jeśli chcesz być wokalistką tego zespołu, to weź to pod uwagę. A jeśli nie, to zbieraj graty, wracaj do domu, zamknij się w swoim pokoju, weź do ręki gitarę i śpiewaj znowu sama dla siebie…
No dobrze…Zrobię to.
A zatem mam przed sobą pierwszy występ na scenie. Od miesiąca jestem wokalistką w tym zespole, i to wszystko, co się wokół mnie dzieje, jest po prostu piękne … ale teraz jest mi źle … Jest mi źle ze strachu. Chociaż to, co ma się stać, jest tym, czego zawsze pragnęłam, i został mi jeszcze tydzień, by się do tego duchowo przygotować – a jednak jest mi źle…
Na tydzień zapomniałam, co to jest sen, i co to jest jedzenie… Czułam się koszmarnie. Wiedziałam, że już wkrótce nic nie będzie takie, jak wcześniej. A po głowie kołatało mi jedno, zasadnicze pytanie:
W CO JA SIĘ UBIORĘ???
Ażeby to rozstrzygnąć, musiałam porozmawiać z …Neną! A zatem Nena pyta Nenę, czy Nena wie, czego chce… Owszem, wie, i to całkiem dokładnie. Musi pojechać do Berlina po spodnie w pasy, i do Wuppertal po „służbową” kurtkę ze skóry!
Wuppertal znam doskonale., bywałam tam często jako dziecko i jeździłam z moją babcią kolejką wiszącą. Berlin również znam, a konkretnie Oranienstrasse na Keruzbergu, oraz Dworzec Zoo. Przez rok, niemal w każdy weekend, te dwa miejsca były dla mnie drugim domem, i dawały mi cudowny powiew wielkiego świata. Przywiodła mnie tam miłość. Wspaniała, niezapomniana miłość z łóżkiem wodnym, i 10-ma punktami w skali 1 do 10.
Klaus, Rolf, Frank, Berlin, Hagen, Wuppertal…Równoległe światy. Wszystko działo się jednocześnie. Skórzana kurtka i „pasiaste” spodnie pasowały do tego idealnie.
Cztery osoby na widowni mieliśmy zapewnione. Przyjaciółki moich chłopców z zespołu nigdy nie przepuściłyby okazji, by zobaczyć swoich ukochanych na scenie.
Tymczasem na widowni jest więcej, niż czworo ludzi…Dużo więcej! Liczę ich, stojąc ukryta za kotarą. 25 osób, których nie znam, plus moi rodzice i kierownik klubu. A zatem 28 osób. W życiu nie pomyślałam, że będzie ich tak dużo! I przed nimi wszystkimi mam teraz zrobić show? Nogi mi się trzęsą jak galareta, serce podchodzi mi do gardła…Mój tata stoi obok mnie za kulisami i jest niesamowicie podekscytowany. „Cholera, Nena, nie chciałbym być teraz w twojej skórze!” – mówi do mnie. A ja czuję, że zaraz zemdleje…
No dobra…Wejdę teraz tam do góry, i nic mnie nie zatrzyma – ani mój strach, ani moje zakłopotanie, ani nawet sama Nena…Zrobię to teraz, i będę miała to już za sobą.
I oto jestem na górze, idę do przodu, do mojego mikrofonu, i widzę przed sobą klaszczących ludzi..
I w tym momencie wszystko się zmienia. Zaczynamy grać, i czuję się tak wspaniale, jak nigdy dotąd. I czuję, jak Ziemia znowu staje się Niebem. O niczym nie myślę, nad niczym się nie zastanawiam, wszystko dzieje się samo z siebie…A potem świętujemy nasz sukces – bo wszystkim się podobaliśmy. I tym obcym, i przyjaciołom, i rodzinie, i kierownikowi klubu…
1978 LIST OD NANI (przyjaciółki Neny)
Kochana Nenko!
Muszę koniecznie napisać Ci o tym, jak było wczoraj, kiedy szturmowałam salę, żeby Cię zobaczyć. To było totalnie niesamowite! Kiedy dojechaliśmy do klubu, ludzie klaskali, skandowali i szaleli, a ty właśnie się z nimi żegnałaś. Niestety, przyjechaliśmy za późno... Ale ludzie domagali się bisu. I wtedy znowu weszłaś na scenę. Nena!!! Byłam jak zahipnotyzowana! Czegoś takiego nigdy się nie spodziewałam. To było jak żywioł. Coś fantastycznego! Emanowałaś taką naturalnością i poczuciem własnej wartości. Nena, serio, to było mocne jak cholera! Miałam łzy w oczach! Pewnie myślisz, że przesadzam, ale nie… Ja naprawdę tak to czułam. Byłaś taka sama, jak zawsze, ale jednocześnie było w tobie coś nowego. Byłaś swojska, taka, jaką znam, a jednak pojawiło się coś innego, czego wcześniej w tobie nie dostrzegałam. Coś obcego, czego nie mogłam pojąć, ale czułam, że nawet z tym czymś „obcym” jesteś sobą, nie tracisz swojego „ja”, i swojego sposobu bycia.
Nena, musiałam Ci to opisać, bo to było naprawdę niesamowicie silne uczucie.
Moja słodka myszko – całuję Cię, kocham Cię i przytulam.
Nani
I gdzie on jest? Ten mój wielki, daleki świat ?
W klubie”Hasper”? W Berlinie? A może w Wuppertal? Anglia czy Ameryka w ogóle nie wchodziły w rachubę. To było dla mnie zupełnie obce - mimo,i ż śpiewałam po angielsku.
Miałam w sobie wtedy jakąś dziwną tęsknotę ,jakieś poczucie ,że coś przegapiam.
Jasne,”wielki daleki świat” wiąże się z podróżą, ale przecież to nie musi być koniecznie Londyn czy Nowy Jork.
Teraz byłam w Hagen i tutaj jeszcze miałam do otwarcia wiele tajemniczych drzwi, za którymi ukryte były komnaty ze skarbem.Ale jakiego skarbu ja właściwie szukałam?
W każdym razie nie Złotych Płyt ,bo wtedy nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje.
A ponieważ życie wciąż biegnie do przodu,toteż pewnego dnia,po jakimś występie w szkolnej auli w Hagen, my – THE STRIPES - zostaliśmy kupieni. Przyjechali mianowicie ludzie z wielkiej firmy płytowej z Frankfurtu. Słyszeli o nas i przyjechali, by zobaczyć. I nas kupili.
Siedzimy jak zwykle w mieszkaniu Rainera i mamy powód do świętowania.
Podpisaliśmy właśnie nasz pierwszy kontrakt. Rainer wyszedł z aktówką do banku po zaliczkę:40 tysięcy marek!.Kiedy wrócił, zaczęliśmy rozrzucać banknoty po całym mieszkaniu. Totalne szaleństwo!
Nikt z nas nie miał dotąd w ręku takiej kasy. Spadł na nas deszcz pieniędzy. A potem je wszystkie pozbieraliśmy i schowaliśmy z powrotem do walizeczki. Czas pomyśleć o tym,jak je sensownie spożytkować.
Uznaliśmy, ze najlepiej kupić porządny sprzęt, dzięki któremu będziemy niezależni i będziemy mogli częściej grać koncerty.
W międzyczasie zyskaliśmy też menadżera. Nie, żeby go jakoś specjalnie szukali... Kiedy ma się kontrakt z firmą płytową, menadżer jakoś tak tak nagle się pojawia. Nazywał się Uli Wiehagen i był szalonym, sympatycznym gościem.
Wozi nas na koncerty swoim wypasionym Fordem Capri – sprzęt, sześcioro ludzi i pies.
Pies był mój. Nazywał się Baby, był do mnie bardzo przywiązany i zawsze cierpliwie i spokojnie leżał pod moimi nogami. Najważniejsze, że mógł ze mną jechać .... W Hanowerze był taki market, nazywał się ”Schwimmbadrestanrant”... Być może jest tam do dzisiaj? Prawdziwy kolos z miejscem dla przynajmniej 60-ciu osób. 60-ciu to już było dla nas bardzo dużo. Zwykle na nasze koncerty przychodziło dużo mniej ludzi. Ale nigdy o tym nie myślałam.. Zawsze cieszyłam się, że w ogóle ktoś przyszedł. Raz 2 osoby, raz 60, raz 10.... - nieważne! W każdym razie tamten występ szczególnie zapadł mi w pamięci. Z dwóch powodów: po pierwsze - wpadła do nas na scenę grupa rozszalałych punków z zielonymi ”czubami” na głowach i puszkami piwa w rękach, a po drugie – kazano nam spać w jakimś obskurnym pokoju z łóżkami polowymi, żeby zaoszczędzić na hotelu.
Obudziła się wtedy mieszczańska część mojej osoby i doszłam do wniosku, że to jednak za dużo Rock and rolla na raz! Za nic w świecie nie chciałam spać w tej śmierdzącej komórce, wolałabym spędzić noc w Fordzie Capri..
Nie jestem w stanie przypomnieć sobie już teraz, gdzie w końcu wtedy spałam, ale na pewno nie w tym zasikanym pokoju.....
To wszystko było nawet romantyczne. Ciągle w drodze, ciągle nowe przygody, nowe doświadczenia i nowi ludzie....
Zainspirowany i zachęcony nowym stylem życia,mój chłopak Rolf postanowił wyzwolić się całkowicie z okowów mieszczańskiej egzystencji.....
Dzwonek u drzwi......
W garniturze i służbową aktówką w ręku stoi przede mną Rolf, sprzedawca spedycyjny. Przyszedł prosto z biura.
„Odszedłem z pracy” - mówi do mnie.
I odtąd nie był już sprzedawcą spedycyjnym. Skończył z tym definitywnie.
Tymczasem ja zaczęłam grać na perkusji. Nigdy się tego nie uczyłam, ale”b um bach” potrafiłam zrobić ......
„Bum bach” było idealne do mojego usposobienia. I dlatego wstąpiłam do dziewczęcego zespołu. Nazywał się Die Mausis. Byłam w nim aż dwa dni. Pokłóciłam się z basistką o to, że zawiesza swój bas zbyt nisko. Wydawało jej się że tak jest cool, tymczasem nawet nie mogła dosięgnąć strun.To było moje pierwsze i ostatnie doświadczenie z dziewczęcym zespołem. I tyle w zupełności mi wystarczyło.
Tymczasem z moim” macierzystym” zespołem pisaliśmy już własne piosenki i graliśmy we wszelkich możliwych aulach szkolnych, mini - klubach czy knajpach.
Teraz przyszedł czas, by wejść w końcu do studia i nagrać pierwszą płytę
Dźwięk z tej płyty nie rozbrzmiewał wprawdzie po całym kraju i nie był na ustach wszystkich, ale dziś krążek ten ma wartość kolekcjonerską.
W końcu zrobiło mi się w Hagen za ciasno. Co jeszcze mogę tu zrobić? I co w ogóle powinnam zrobić?
Wiedziałam jedno: wyjechać stąd i to szybko... Ostatnią próbę utrzymania tego, co miałam dotąd, było nowe demo Stripesu.
W Hagen nagrane, w Hagen pochowane. Uświadomiłam sobie, że to już do nikąd nie prowadzi. Niezłe piosenki, to fakt, ale jakoś tak nikt nie potrafił tchnąć w nie życia. Czas Stripesu już minął. Tak po prostu... I nie był to powód do smutku. Wręcz przeciwnie.
Teraz zacznie się coś nowego. Gdzieś indziej...
Andreas - człowiek z Frankfurtu, zadzwonił do mnie pewnego razu z niepoważną propozycją:
„Nena,chętnie przedłużymy twój kontrakt”. Ta cześć była okay. Nie było już Stripesu, ale ja chciałam dalej zajmować się muzyką... I wtedy wypalił: ”Nagraj piosenki Kim Wilde po niemiecku!” To mnie zabolało. ”Jak możesz w ogóle coś takiego proponować? Kocham Kim Wilde, ale ja nazywam się Nena i jeśli to ci nie wystarcza, to nie mamy o czym rozmawiać.....”
Kiedy już załatwiliśmy sprawę Kim, pozostało na tym, żebym zaczęła pisać teksty po niemiecku. Początkowo w ogóle nie mogłam sobie wyobrazić śpiewania moim ojczystym języku, ale chciałam spróbować.Także w firmie płytowej zdarzali się wizjonerzy i Andreas był jednym z nich. Kolejnym jego pomysłem było to, żebym pojechała do Berlina spotkać się z członkami zespołu Spliff.
Okay, zrobię to - powiedziałam mu – ale bez Rolfa się nie ruszam. Wszystko robimy razem.
Andreas to zrozumiał i przysłał nam dwa bilety z Duseeldorfu do Berlina.
I nigdy nie zapomnę, jak się czułam, kiedy po raz pierwszy w życiu usiadłam w samolocie. Zwykle jeździłam do Berlina autobusem ...
Pisać niemieckie teksty, polecieć do mojego ukochanego miasta samolotem, spotkać sławnych ludzi, by opowiedzieć im o sobie ... czy to nie zbyt wiele? Nie, to nie jest zbyt wiele.
To jest w sam raz! Ale kogo ja w ogóle mam spotkać? Zespół Niny Hagen!? Proszę!?
Ja, Nena z Hagen..? Chyba coś źle zrozumiałam ....
Nie, nie zrozumiałam źle. Nina Hagen nie ma już zespołu. A przynajmniej nie tego zespołu.
Teraz oni nazywają się Spiiff i mają ochotę zrobić coś razem z Neną z Hagen.
I tu znowu pojawia się kuchenny stół. Tymrazem w Berlinie, u „prawdziwych” gwiazd popu i „prawdziwego” menadżera - Jima Rakete.
Opowiadam o sobie facetom z Berlina, zupełnie na luzie i bez specjalnego skrępowania.
Mam tylko coś powiedzieć i zagrać parę kawałków. Są pod wrażeniem.
Reinhold Heil i Manne Preker chcą wyprodukować ze mną album,a ja chcę wreszcie mieć prawdziwy zespół.
Tak więc spakowaliśmy z Rolfem walizki i wyruszyliśmy razem w daleki, wielki świat.
Byliśmy jak jedność i mogliśmy to zrobić tylko wspólnie. Do stworzenia zespołu potrzebowaliśmy jeszcze Carla, Uwego i Jurgena. Staliśmy się jedną rodziną, która miała ochotę tworzyć razem muzykę i spędzać czas w sali prób oraz w naszej ulubionej kafejce.
Rakete zatrudnił mnie w swoim biurze jako ”dziewczynę do wszystkiego”.
Jego „fabryka” mieściła się na Zassener Strasse i była centrum spotkań wielu berlińskich Zespołów i muzyków. Cieszyłam się, że mogę poznać tych wszystkich ludzi, a Jim był perfekcyjnym gospodarzem. Przez pierwsze dwa tygodnie moim zadaniem było odbieranie telefonów i mówienie, że go nie ma - mimo, iż on siedział tuż obok.
Miał ku temu swoje powody i przy każdym takim telefonie musieliśmy się do siebie "podśmiechywać". Być może to z powodu wyrzutów sumienia przez te nasze kłamstewka ... W każdym razie coraz lepiej się poznawaliśmy. A kiedy kogoś poznaję i dobrze się z nim czuję, wówczas zaczynam mu o sobie opowiadać. I tak opowiedziałam Jimowi o tym, że
uwielbiam ... odkurzać! I któregoś dnia Jim przyniósł najpiękniejszy odkurzacz, jaki w życiu widziałam. Ostatnie lody między nami roztopiły się jak masło na słońcu.
Odtąd codziennie włączałam odkurzacz i z radością sprzątałam całą ‘fabrykę”, a on często i z chęcią przyglądał się mojej pracy.
Życie w Berlinie było ekscytujące. Regularnie spotykaliśmy się na próbach, zastanawiając się, dokąd nas to wszystko zaprowadzi.
Myśl o pisaniu tekstów po niemiecku przestała być już dla mnie taka przerażająca, ale jak dotąd, niczego jeszcze nie byłam w stanie wymyślić. Czekałam na inspirację, na jakiś impuls, który wprowadzi mnie do tej nowej krainy. Co za głupota bać się własnego języka!
I nagle, ni stąd ni zowąd, pojawiły się w mojej głowie tamte dwa wersy. Do dziś nie wiem, skąd się wzięły - w każdym razie stały się faktem. Jedyną osobą, do której mogłam się z tym udać był Uwe. Od samego początku miałam do niego wielkie zaufanie.
Chciałam wiedzieć czy to, co powstało w mojej głowie do czegoś się w ogóle nadaje, czy może o tym jak najszybciej zapomnieć.
Uwe mierzy ponad metr dziewięćdziesiąt i musiałam stanąć na palcach, by sięgnąć jego ucha : "Nie mam dzisiaj nic do stracenia, mam tylko ciebie w moich marzeniach”- wyszeptałam. „Co o tym myślisz?”
On uśmiechnął się i szepnął do mnie : ”To jest genialne!"
Genialne??
„Okay, zatem to jest genialne” - pomyślałam, po czym wróciłam do domu i jeszcze tego samego dnia tekst był gotowy.
„Nur Getraumt” został wydany na singlu i trafił na sklepowe lady.
Na zewnątrz nic się nie działo, za to wiele się działo za kulisami. Mieliśmy totalnie kreatywną fazę i w ciągu kilku tygodni powstało wiele nowych kawałków, takich jak „Luftballons” czy, „Leuchtturm”.
W międzyczasie przyszedł dzień 21 sierpnia 1982 r. - występ w „Musikladen”. Nieznany zespół z Berlina zaprezentował w telewizyjnym show piosenkę, która od trzech miesięcy w postaci singla leżała znudzona na sklepowych półkach. I tą właśnie piosenką następnego dnia po
po naszym występie kupiło 40 tysięcy osób! Znowu ta liczba! Koło zaczęło się toczyć i było nie do zatrzymania. Na początku była tylko jedna Nena z opaską na czole, a kilka miesięcy później były ich tysiące. Ludzie z Frankfurtu nieźle się zdziwili, a ja w ogóle nie byłam w stanie wyjść ze zdumienia.
Co tu się w ogóle dzieje????O co tu chodzi????
Wydarzenia zmieniały się jak w kalejdoskopie i przyszedł czas na "Luftballons”, które ludzie z Frankfurtu początkowo uznali za zupełnie nieprzydatny -„Ta piosenka nie ma szans się sprzedać."
A o tym, co się jeszcze zdarzyło, napisze Wam Claudia. A może ja także, jeśli będzie mi to nadal sprawiać przyjemność.
Teraz idę w końcu spać, ale najpierw wyłączę jeszcze komputer. Mój ukochany ”Apfel S”....
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Dołączył: 29 Sty 2007
Posty: 1471 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: NENALAND
|
|
Wysłany: Pon 13:05, 05 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
cd
ROK WCZEŚNIEJ
Lipiec 2002
Siedzę ze ściśniętymi kolanami w samolocie na Majorkę. Lecę tam spotkać się z Neną.
Spędza tam właśnie urlop ze swoimi dziećmi i zostałam zaproszona. Chodzi o książkę, ale także o nas. O to, byśmy się poznały. To prawie jak randka w ciemno.
Parzę na otaczających mnie ludzi, cieszących się na upragnione wakacje i muszę się uśmiechnąć pod nosem. Nikt nawet nie przypuszcza, że jadę właśnie na spotkanie największej niemieckiej gwiazdy pop. Dziwne uczucie. Jakbym była wysłannikiem w tajnej misji.
Nikomu nie wolno mi zdradzić celu tej podróży.
Nena.... Czy ja ją w ogóle polubię? Czy będziemy potrafiły się porozumieć ? Może będzie nieprzystępna, albo jakaś pokręcona?
W każdym razie napisanie książki nie będzie łatwe. Do tego musi być chemia...musi zaiskrzyć..
Układam się wygodnie we fotelu, oddycham tak głęboko, że moja trenerka Yogi byłaby ze mnie dumna, zamykam dla lepszej koncentracji oczy i podsumowuję wszystko co wiem o kobiecie, którą mam spotkać.
W czasie jej legendarnego występu w Musikladen w 1982 roku miałam 15 lat. Całe Niemcy zgodnie się w niej wtedy zakochały - i to w ciągu trzech minut! Siedziałam z moją denerwującą, młodszą siostrą przed telewizorem i obie miałyśmy szeroko otwarte usta. Oto wirowała na ekranie kobieta, która sprawiła, że zaparło nam dech. Ta nonszalancja, ten styl tańca, ta fryzura, ten power, ta zuchwałość i ta czerwona mini spódniczka - czegoś takiego nigdy nie widzieliśmy! Nagle chciałam być taka, jak ona ! Wtedy życie stanie się cudowne – to było dla mnie jasne. Ona była na to dowodem. Wprawdzie nie miałam pojęcia, co znaczą słowa: ”wszystko, co w tobie lubię, myślę tak jak mówię”, ale to było nieważne.
Od tej chwili ja też chciałam „myśleć tak, jak mówię”. Tak będzie fajniej. Moje włosy były zbyt cienkie na taką postrzępioną fryzurę, ale odtąd tańczyłam tylko z rękoma splecionymi na głowie.
Trzy lata później było już głupio lubić Nenę. A ja zaczęłam dorastać. Płyty trafiały na najdalszą półkę, plakaty zniknęły ze ściany, a w moim nowym życiu pojawił się On. Miał na imię Sven.
Dorastanie było niezwykle trudne i wymagało dużo czasu. Jeszcze trudniejsze było stawanie się o to, by być ”cool”. Trzeba było nosić właściwe ciuchy, mówić właściwe rzeczy, podawać odpowiednie napoje i przede wszystkim (!!!) - słuchać odpowiedniej muzyki. Dla Neny nie było w tym miejsca. Niestety? Nie wiem, czy niestety. Tak po prostu musiało być. Straciłam ją z oczu.
Minęły lata i nagle zaczęły się pojawiać takie tytuły: Nena, super gwiazda. Nena - matka piątki dzieci. Nena - „Fenomen”. Kobieta, która po 40 - tce wyglądała młodziej niż niejedna 20-latka i właśnie przeżywa wielki Combeck.
Kiedy wpiszesz w przeglądarkę internetową jej imię, znajdziesz 347 tys. haseł i niczego się z nich nie dowiesz. Owszem, poznasz wszystkie punkty jej ponad 20 letniej kariery, jej największe hity i platynowe płyty, ale nie poznasz jej samej. Tysiące artykułów prasowych, próbujących przeanalizować źródło jej fenomenu postawia przed tobą niezliczoną
ilość pytań bez odpowiedzi. Zestresowane matki pytają, jak Nena godzi wychowanie 4-ki dzieci i karierę. Ofiary efektu YoYo chcą wiedzieć jak utrzymuje idealną figurę. Kobiety, które chcą wyglądać 20 lat młodziej, pytają się, dlaczego Nena wygląda 20 lat młodziej. Zrozpaczeni chcą wiedzieć, jak podniosła się po swoich dramatycznych przeżyciach. Dzieci chcą wiedzieć, jaką jest matką.
Zapracowane gospodynie domowe pytają skąd bierze czas i siłę na to, by w wieku 42 lat startować w maratonie. A mężczyźni zastanawiają się, czy dobrze całuje ...
A ja ??? O co ja pytam??
Co chciałabym właściwie o niej wiedzieć? I w ogóle, po co chcę to wiedzieć? Kim albo czym jest Nena? I przede wszystkim co JADA Nena? Dlaczego ona jest taka szczupła, a ja nie?
Wcinam bułeczki, przyniesione mi przez stewardesę, a mój wzrok błądzi za oknem, gdzie płyną krystalicznie białe, puchowe obłoki.
Jakim człowiekiem jest Nena? Jak żyje? Jaką jest córką, matką siostrą, szefową, kochanką ...
Co ją w życiu napędza? Co jest motorem jej działania? Dlaczego jest taka szczęśliwa - i czy w ogóle jest szczęśliwa?
Jakie są jej ciemne strony? Jakie są jej słabości? Czego się boi? Co ją nudzi? Dla kogo potrafi przenosić góry? Czy potrafi być dla siebie miła? Czy lubi być sama? Kiedy pojawiły się u niej pierwsze zmarszczki? Co ją inspiruje? Jakie były jej najcięższe chwile życia? ...
Jakie to fascynujące, móc poznać drugiego człowieka i krok po kroku układać obrazek, niczym puzzle. Jak długo potrwa, zanim podzieli się ze mną swoimi sekretami? I czy w ogóle ma jakieś sekrety?
Jak głęboko będę musiała wiercić, by dotrzeć do sedna?
„Proszę zapiąć pasy, lądujemy”- zapowiedź stewardesy wyrywa mnie z rozmyślań. Dopiero teraz spostrzegłam, że wraz z bułeczkami, zjadłam pół serwetki.
PARĘ GODZIN PÓŹNIEJ
Jadę wypożyczonym autem serpentyną szosy, mijam ostatni zakręt i oto rozciąga się przede mną cudowny widok na niewielką, uroczą zatokę. Krystalicznie czysta, turkusowa woda, białe skały... Jest późno, słońce rzuca długie cienie, ale wciąż jeszcze mocno grzeje.
Idę przez plażę, rozglądam się i już z daleka rozpoznaję Nenę. Siedzi na piachu i obserwuje swoich dwóch młodszych synów, szalejących w morskich falach. Całkowicie spokojna, z rękoma splecionymi na zgiętych kolanach. Podchodzę do niej od tyłu i siadam obok. Tak zwyczajnie.
- Cześć Claudia, a więc to ty!
- Cześć Nena.
Żadnych wymuszonych frazesów ani grzecznościowej wymiany zdań. Nie mamy ochoty gadać - najpierw chcemy się wyczuć. Milczenie. To jest teraz właściwa forma.
Ja również patrzę na morze i czuję, jak przychodzi odprężenie. Tylko na moment przychodzi mi do głowy, że siedzę tu obok największej gwiazdy niemieckiego rocka.
Podbiegają do nas jej dzieci, mokre i trzęsące się zimna. Dość surfowania na dziś czas do domu.
- Wpadnij do nas coś zjeść - woła Nena na odchodne.
WIECZOREM
Pollensa. Jedno z najstarszych miasteczek Majorki. Ciasne uliczki, kamienne uliczki i katedry, przywołujące ducha średniowiecza. Idę po wąskich schodach, by odnaleźć Nenę.
Jej domek ukryty jest przy jednej z uliczek. Jestem podekscytowana tym, co mnie czeka.
Nieco poddenerwowana pukam do drzwi. Otwierają się i widzę małą rączkę na klamce. Spoglądam w dół i mam przed sobą małą i jasną twarzyczkę Simeona, najmłodszego syna Neny. Spogląda na mnie w milczeniu. Ja też milczę.
- Claudia, jesteśmy tutaj z tyłu - Słyszę wołanie Neny.
Idę przez ciemne mieszkanie i docieram na niewielki dziedziniec z białym ogrodzeniem.
Zapełnione do połowy kieliszki czerwonego wina na okrągłym stole, w górze gwieździste niebo i drzewa cytrusowe. Noc jest ciepła. I ... głośna: wokoło mnie szaleje i pokrzykuje przynajmniej ośmioro dzieci. Przy stole siedzi ciemnowłosa dziewczyna około 20 - stki. Nena rozmawia przez komórkę, chodząc niespokojnie z miejsca na miejsce. Zdaje się nie być w humorze. I to bardzo...
"Słuchaj, no tak być nie może!" - pokrzykuje.
Siadam koło ciemnowłosej dziewczyny. Zaczynamy rozmawiać. Ma na imię Dominique i jest córką jednej z najlepszych przyjaciółek Neny. Jest tutaj, by trochę jej pomóc przy dzieciach, ale również spędza tu wakacje. Dorastała przy niej i jej zły humor nie robi na niej żadnego wrażenia. Kwituje go uśmiechem.
- Chcesz wina? - pyta.
Rozmawiamy o moim locie samolotem i o naszym strachu przed lataniem.
Nena podchodzi do nas. Dominique rzuca jej pytające spojrzenie.
- Przecież to są kompletni idioci! - mówi Nena. Widząc moje zmieszanie śmieje się i siada obok na krześle.
- Hhmm... Najchętniej bym teraz zapaliła...
- To zapal!
- Lepiej nie. Chociaż przez tydzień powinnam być trochę zdyscyplinowana.
- Zawsze sądziłam, że jesteś super - zdyscyplinowana.
- Tak, jasne... Ale kiedy niepalący uważają papierosy za narkotyk, to strasznie mnie nudzi. I wtedy znowu palę - całkiem zdyscyplinowana!
Proszę? Tego zdania nie rozumiem tak samo, jak kiedyś słynnego cytatu z : Nur getraumt’’... Ale będę teraz domagać się wyjaśnienia.
W każdym razie zapala papierosa i bierze łyk czerwonego wina. Jest opalona na czerwony brąz, ma na sobie oliwkową mini - sukienkę, a włosy związane w kucyk.
Rozmawiamy o naszej książce i zapisujemy długą listę z naszymi pomysłami. Co chwila podchodzi któreś z dzieci, siada jej na kolanach („chodź tutaj mój słodki”-„ słodki” z bardzo długim oooo), zadaje jej jakieś pytanie, opowiada coś lub skarży się, popłakując na jej ramieniu.
Czworo z tych dzieci jest jej: 13 - letnie bliźniaki: Sakias i Larissa, 8 - letni Samuel i 5 - letni Simeon. Reszta to przyjaciele z sąsiedztwa. Mam wrażenie, że stale ich przybywa.
Spokojna rozmowa staje się coraz bardziej niemożliwa do zrealizowania.
Żadnego zdania nie można wypowiedzieć do końca. Część dzieci wymyśliła właśnie nową zabawę, polegającą na bieganiu po całym domu z przeraźliwym rykiem. Simeon pyta już trzeci raz: Mama, otworzysz mi samochód?
Nena: Po co?
Simeon: Chcę wyciągnąć moją kartę!
Nena: Co za kartę?
Simeon: Jaką czerwoną!
Nena właśnie chce odpowiedzieć, kiedy dobiega głośne trzaśnięcie drzwiami. Larissa biegnie przez dziedziniec i znika w łazience. Nena rzuca Dominique znaczące spojrzenie. Jej wielkie piwne oczy połyskują wesoło. Dominique coś mówi, ale nikt jej nie rozumie, bo właśnie wbiega harda krzyczących dzieciaków. Przewracają krzesła, butelki spadają na podłogę.
Sakias wyciąga z pralki mokre ciuchy i rzuca je na podłogę. Podkłada Nenie pod nos żółty T-shirt Pumy: Mama, mogę jeszcze to dorzucić? ”
Simeon: Mama chcę kartę!.
W tym samym momencie Larissa wychodzi z łazienki. Szeroko uśmiechnięta. Dominique coś szepcze mi na ucho: "Właśnie przeżywa pierwszą wakacyjną miłość i co chwilę przychodzi czyścić zęby... ”Ach, wszystko jasne."
Samuel i harda dzieciaków znowu się pojawiają i chcą keksy.
- Samuel: Mogę wziąć wszystkie?
- Simeon: Mamaaa!!! Karta!!!!
- Sakias: Mama, mogłabyś jeszcze coś wyprać, żeby do jutra wyschło?
Nena (do Simeona): ”Za chwilę mój słodki; (do Sakiasa): ”Co mam wyprać?"
- Sakias: Dżinsy!
Paaach to keks. Nie mam pojęcia jak znalazł się na mojej głowie. Nagle gdzieś z zewnątrz dobiega potworny hałas. Jakaś rockowa muzyka. Strasznie źle zgrana. "To są The Alkoholics” – wyjaśnia mi Nena i wybucha śmiechem, widząc moją bezradną minę. Nie mam pojęcia, gdzie patrzeć, czego pilnować, kogo słuchać... Tu się toczy osiem filmów jednocześnie.
Kraaaach... łomot dobiega z łazienki, Simeon poszedł siku i coś zrzucił. Sakias nadal stoi ze swoim T- shirtem w ręku.
Dominique biegnie do łazienki: ”Nie jest źle, słoneczko. Nic się nie stało!”
Nena: „Co tam się dzieje w tym kiblu?”
Dominique: ”O kurcze ...moja kosmetyczka!”
Simeon: ”Tak jakaś torebeczka!”
Nena: ”O nieee!”
Simeon: ”Nie jest źle, mamuś!”
Kiedy Simeon i Dominique próbują złowić kosmetyczkę z muszli klozetowej, wpada tam cała reszta półki. Dominique krzyczy. My sikamy ze śmiechu. Nena trzyma się za brzuch. Łzy płyną jej po twarzy.
„Dominique chodź no!”
„He!?”
Dominique wychyla się z łazienki. Włosy potargane, a w ręku szczoteczka do zębów, owinięta w ociekający papier toaletowy.
Powoli dochodzimy do siebie. Nena nalewa mi wina. Uderzamy się kieliszkami : ”Zdrówko”.
W jej oczach widać widać szelmowski błysk. Cały ten chaos sprawia jej wyraźną przyjemność.
Dominique wreszcie uporała się z kosmetykami pływającymi w klozecie i wraca do nas.
„Wszystko jest O kay!” - śmieje się, odgarnia włosy z twarzy
- „Tylko moja szczoteczka do zębów pływa teraz w hiszpańskich rurach kanalizacyjnych...”
Chwila spokoju.
Próbujemy znowu skoncentrować się na naszej liście pomysłów na książkę. Trwa to dokładnie trzy minuty. Harda dzieciaków ma już najwyraźniej dość tej swojej zabawy w „polowanie po całym domu” i zbiera się przy stole by podpalać zapałki. Patrzę na to z lekkim niepokojem. Nena jest na pełnym luzie. Stół się chwieje, Samuel podpala skrawki papieru. Płomienie wzbijają się w górę.
Nena: ”Samuel za,duży ogień! Skończ to, proszę!”
Samuel jednak nie ma ochoty skończyć. Simeon szarpie go za ramię, bo też chce mieć taką pochodnię i niemal kładzie się na stole. Kieliszki się przewracają, a czerwone wino leje się na moje spodnie. Uuuups! Głośny pisk i salwa śmiechu.
Nena patrzy na mnie na wpół współczująco, na wpół przepraszająco i mówi:
„Claudia, u nas nie zawsze tak jest!” (w trakcie trwania tej książki powiedziała tak do mnie co najmniej 300 razy!) i gładzi mnie uspokajająco po ramieniu.
Nie mam szansy odpowiedzieć, bo dwójka ryczących dzieciaków wchodzi na stół, a płomienne pochodnie stają się coraz większe.
„Już okay!” - chciałam powiedzieć - „Dorastałam w hippisowskiej komunie, w której 12 - ro dzieciaków spało na trzech materacach. Zapomniałam już jak to jest, ale teraz wszystko wróciło.”
Uważam, że tu jest genialnie. Po prostu klasa! Jest dziwnie, jest chaotycznie - jest cool!.
Czuję się jak w domu! Nawet, kiedy czerwone wino po raz drugi rozlewa się na moje spodnie.
Uhmmm... Wydarzenia toczą się nieprzerwanie. Dzieci tańczą dookoła dziedzińca z krzykiem na ustach i płonącymi pochodniami w rękach. Na stole ląduje spalona na węgiel siatka przeciw komarom, wszystko ginie w szarym dymie. Larissa znów przebiega przez podwórko. Mycie zębów nr 3. Z jednej strony ktoś szarpie mnie za nogę, z drugiej strony ktoś wciskami do ręki jakąś błotnistą maź. Moje nerwy są tak napięte, że mogę się tylko śmiać. Tu jest po prostu tyle turbulencji, że to jest aż niewiarygodne...
Stół przechyla się po raz trzeci. Ogarnia nas absolutny atak śmiechu.
Śmiejemy się, śmiejemy, śmiejemy....bez końca!
„Śmiech to najlepsze lekarstwo!” - wyrzuca z siebie Nena, próbując złapać powietrze.
„Już moja babcia tak mówiła!”
Ostatniego zdania już nie może wypowiedzieć i spada z krzesła.
Ja kwiczę ze śmiechu - chociaż sama nie wiem dlaczego (przecież to wcale nie jest śmieszne!), ale po prostu nie mogę przestać. Brzuch mnie boli i także po mojej twarzy spływają łzy. Dominique bierze dla uspokojenia łyk wody z butelki.
Nena cały czas leżąc na podłodze, wyrzuca z siebie kolejne słowa:”Moja babcia zawsze mówiła: dziecko, nie można jeść na stojąco, bo będziesz miała grube nogi!”
Dominique śmieje się z ustami pełnymi wody. Nie ma szansy by ją połknąć. Uda jej się to zrobić, czy nie? Nena nie ma zamiaru przestać, jest nakręcona do granic....
„Zawsze sobie wtedy próbowałam wyobrazić, jak to jedzenie wchodzi do nóg i je pogrubia!”
Stało się! Dominique wypluwa fontannę wody. Krztusi się, kaszle. Chwyta powietrze.
Siada na podłodze i skręca się ze śmiechu. ”Ała! Skończ, Nena, PROSZĘ!!! Ja już nie mogę!!!”
Larissa rozgląda się zirytowana dookoła. Widzi swoją matkę i Dominique tarzające się po podłodze. Uspokojona, idzie dalej.
Nena i Dominique siadają na krzesłach. Dominique wyciera wodę ze swojego T-Shirta.
Ja podnoszę kieliszki i stawiam na stole. Trzymamy się za nasze oberwane brzuchy i próbujemy odzyskać równowagę. Niesamowite uczucie przeszywa całe moje ciało. Uczucie odprężenia, szczęścia i radości życia. Czuję się taka lekka, wręcz eteryczna...
„Śmiech jest taki genialny, kocham to!” - mówi Nena - „Musiałam to odziedziczyć po ojcu..."
Wystarczy, że do niego zadzwonię i powiem : ”Cześć tatusiu, tu Nena!’’, on już zaczyna się śmiać”.
Powoli wszystko wraca do normy. Wyszalałyśmy się razem maksymalnie i teraz się uspokajamy. Śmiech nas połączył, już nie jesteśmy sobie obce.
Pół godziny później dzieci pousypiały na krzesłach i leżakach. Sielankowy widok. Nagle zrobiło się całkiem cicho. Wspólnie upajamy się tą wolnością i spokojem, a Nena stwierdza, że ciszę równie bardzo lubi. Potem wstaje i odprowadza jednego za drugim do łóżek.
Ja jadę do hotelu. Wypompowana od śmiechu, wycieńczona jak po przebiegnięciu pięciu kilometrów, ale jednocześnie totalnie uskrzydlona.
Tego wieczora nie było ani pytań, ani odpowiedzi. Tego wieczora nie były one nikomu potrzebne.......
cdn
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Dołączył: 29 Sty 2007
Posty: 1471 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: NENALAND
|
|
Wysłany: Czw 17:42, 08 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
NASTĘPNEGO DNIA
Południowy upał na plaży. Jasnoniebieska woda i bezchmurne niebo. Obozowisko pod dwoma wielkimi parasolami:setki ręczników, a na środku plażowy kosz obłożony morelami i pomidorami. Mam na sobie słomkowy kapelusz, spod którego prawie mnie nie widać i nie mogę wyjść ze zdumienia, że rodzina Kerner może tak szaleć w tym palącym słońcu.
Nena w jasno różowym bikini gania ze swoim najstarszym synem Sakiasem, a ja z zazdrością spoglądam na jej wolne od celulitu nogi. Po - złapaniu Sakiasa zakopuje go w piasku tak, że w końcu wygląda on jak egipska mumia, aż wreszcie rzuca się na niego z donośnym krzykiem.Wygina ciało tak niewiarygodnie, że mam wrażenie, jakby była z gumy. Tymczasem chłopak wyrywa się i cały obklejony piachem biegnie po plaży.
Nena ucieka przed nim głośno krzycząc : ”Mumia! Mumia!”. Siedzące nieopodal starsze małżeństwo kręci głowami, wyraźnie zbulwersowane. Sakias wskakuje do wody by umyć się z piasku. Tam jego młodsi bracia surfują na styropianowych deskach.
Larissa opala się z wolkmanem na uszach i rzuca kokieteryjne spojrzenie na hiszpańskich chłopców. Nena ma już dość szaleństw i kładzie się obok mnie na ręczniku.
„Jakie to piękne !” - mówi - „Kocham być pod gołym niebem!”
Roześmiani i mokrzy Samuel i Simeon biegną do nas. Są głodni i zabierają się za konsumowanie moreli i pomidorów. Sok spływa po ich brzuchach. Kiedy już się najedli, zaczynają znowu szaleć. Nena uśmiecha się do nich i zaczyna opowiadać mi historię ze swojego dzieciństwa.
ŻÓŁTA ŁÓDŹ PODWODNA
„Wyjechaliśmy całą rodzimą na wakacje do Hiszpanii. Mój ojciec był „rannym ptaszkiem” zawsze uważał, że należy wstawać o wschodzie słońca, żeby „mieć coś z dnia” i długo wcześniej, niż wszyscy urlopowicze, znaleźć się na plaży, by upajać się spokojem.
Zabieraliśmy ze sobą kąpielówki, ręczniki, parasolki, jedzenie i wszystko to co było potrzebne do spędzenia całego dnia nad morzem. Pakowaliśmy to wszystko do naszego pontonu.
Po takiej wspólnej akcji zwykle mogliśmy cały dzień robić to, co chcemy. Zwykle, ale nie tego dnia... Tego dnia tata przygotował dla nas „coś specjalnego’’: wycieczkę pontonem!
Juhu! Nie przypominam sobie, abym miała w życiu na coś mniejszą ochotę... Wcale mi się ta wycieczka nie uśmiechała, wręcz przeciwnie, uważałam ,,że to bardzo niebezpieczne....”
- „Dlaczego? Bałaś się, że utoniesz?”
- „Nie wiem. Być może. Przede wszystkim bałam się głębokiej wody. To było dla mnie przerażające. Totalnie!”
Tak więc zaczęliśmy wiosłować. Mój wzrok zatrzymał się na ostrzeżeniu: ”dozwolone dla czterech osób." A nas było pięcioro! No super. Nane siedziała z tyłu, na krawędzi. Do linii cumowniczej przymocowane były materace, w razie jakiegoś nie przewidzianego wypadku, „który na pewno się nie zdarzy.” Wypłynęliśmy na szerokie morze.....
"Słońce grzało niemiłosiernie. Tatuś dzielnie wiosłował, plaża robiła się coraz mniejsza. Właściwie było to całkiem ekscytujące. Właściwie ... Dopóki nie spojrzałam za burtę i nie zobaczyłam, że wokół nas jest coraz głębiej i coraz ciemniej. Kto wie co tam pod nami pływa? Może rekiny, węże, piranie, morskie potwory ...? Moja wyobraźnia pracowała. Czułam się okropnie. Zamknęłam oczy i myślałam o naszym życiu w domu. O tych, których kochałam. O mojej przyjaciółce Nani. O moim małym i pięknym, przytulnym pokoiku ...
- „Cholera” - ryknął tata.
Podniosłam się i zobaczyłam panikę w oczach Nane.
- „Co się dzieje?”
- „Znosi nas”.
Tata rozpaczliwie próbował wiosłować w stronę lądu. Nadaremnie. Prąd był zbyt silny i znosił nas na otwarte morze, coraz dalej i dalej ...
- „Jesteśmy zbyt ciężcy! Musimy stąd wyskoczyć i płynąć do brzegu, inaczej nie damy rady!”
Szok! Mam wskoczyć do tej zimnej, głębokiej, czarnej wody??? Cholera! Nane patrzy na mnie i prawie płacze. To nic nie pomoże. Musimy płynąć. Przerażona spoglądam w niezmierzone głębiny i powoli wkładam w nie nogi. Jest potwornie zimno ... Wskakuję ... Płyniemy do materacy ... Próbuję się wdrapać na jeden z nich. Nagle korek wyskakuje i materac idzie na dno. W tym momencie już naprawdę ogarnia mnie strach. Obezwładniający strach. Nie mogę oddychać, zachłystuję się wodą. Przerażenie dusi mnie za szyję. Prawie wymiotuję. Z Nane dzieje się to samo, widzę to kątem oka. Staram się nie myśleć o tym, co kryje się w głębinach .... Mięśnie ramion mi słabną, we nogach czuję skurcze ... A może to nie skurcze? Liiiihhh – CO TO WŁAŚCIWIE JEST ???
Coś oplątuje moje nogi!!! Coś zimnego, łuskowatego i ogromnego! Zgroza! Cały czas się tego obawiałam i w końcu to się stało. Można by umrzeć z przerażenia! Oglądam się z niepokojem za Nane, czy przypadkiem to „Coś” ją nie pożera i zastanawiam się , czy mam ją ostrzec, czy lepiej nie robić jej jeszcze większego strachu. Tymczasem ona zaczyna krzyczeć. Wpadam w panikę. Teraz już jestem pewna, że to „Coś”, cokolwiek to jest, wkrótce nas pożre. Na pewno zacznie od nóg i na pewno będzie to strasznie bolało. Instynktownie przyciągam kolana jak najwyżej. Zamiast płynąć do przodu, kręcę się teraz w kółko ... Łykam wodę, zachłystuję się, w gardle pali mnie ogień ...
UTOPIENI I POŻARCI PODCZAS URLOPU W HISZPANII - w duchu już widzę, jak moja pani wychowawczyni przekazuje uczniom przerażającą wiadomość. To wyobrażenie sprawia, że znów chcę walczyć o życie. Nane łapie mnie za ramię i razem próbujemy dopłynąć do lądu. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek w życiu płynęła szybciej niż wtedy. Sekundy dzielące mnie od mojej pewnej śmierci zdają się trwać całe lata. W pewnym momencie moje nogi muszą sięgać głębiej i nagle znowu czuję to obślizgłe, zimne „coś” ...
Nena spogląda w stronę morza i śmieje się do mnie.
„To „obślizgłe, zimne coś” to był nasz zatopiony materac, o którym sądziliśmy, że już dawno jest na dnie morza. Tymczasem on cały czas był przymocowany do pontonu – ale to odkryliśmy dopiero, kiedy dotarliśmy do lądu.
Sakias wraca z plażowej kawiarenki i siada obok nas na piasku. Nena spogląda mu w oczy i śmieje się :” Kupiłeś sobie wstrętne, niezdrowe lody i je zjadłeś. Zgadza się ???” Chłopak, z trudem próbując zachować powagę, kręci przecząco głową, po czym zaczyna się śmiać. Następnie zakłada na uszy słuchawki Larissy i kładzie się obok niej na piasku."
WIECZOREM
Znowu siedzimy pod drzewem cytrusowym, ale tym razem jesteśmy całkiem same. Ten spokój jest tutaj czymś niezwykłym. Intymność, która z niego wypływa – również. Nena jest cicha i zamyślona. Wpatruje się w płomień świecy. Gdzieś z oddali słychać zespół grający muzykę z lat 70 – tych.
„Kiedy byłaś ostatni raz wolna od zmartwień?” - pyta mnie nagle, spoglądając na mnie przenikliwie.
Pytanie dotyka mojej najczulszej struny. Nie jestem wolna od zmartwień. Szczególnie ostatnimi czasy. Ale skąd ona to wie? Przeniknęła do mojej duszy, czy co? Próbuję w myślach sformułować odpowiedź, spoglądam na nią i nagle staje się dla mnie jasne, że to jej jest źle. Ona sama jest powodem, dla którego zadała mi to pytanie! Nic nie odpowiadam. Milczymy. Nena jest pogrążona w myślach. Obecna tylko ciałem. Pytanie bez odpowiedzi pozostało gdzieś w przestrzeni. Wolna od trosk nie jest żadna z nas – to jest jasne.
Podczas, gdy zamyślona Nena probuje strząsnąć ze stołu kilka okruszków, mój wzrok zatrzymuje się na jej dłoniach. Mam nawyk patrzenia ludziom na dłonie, a Neny dłonie mnie zachwycają, ponieważ są uderzająco piękne : subtelne i delikatne, a jednocześnie pełne siły i witalności. Tymi rękoma Nena czule zgrania włosy z czoła swojej córki, kiedy ta ma gorsze chwile. I tymi rękoma uspokaja Simeona, gdy skarży się , siedząc na jej kolanach.
Biorę łyk wina, jak zahipnotyzowana patrzę na światło świecy i pogrążam się w myślach.
Po pary minutach podnoszę wzrok -prosto w oczy Neny. Cały czas mnie obserwowała i uśmiecha się, jakby wszystko wiedziała. Zadrżałam. To niezwykle intymne. Zanim jednak zdążyłam cokolwiek zrobić, ona wstaje i idzie po butelkę wody. Po chwili wraca z kuchni, ustawia szklanki i siada obok. Pijemy wodę, a ja pytam : „A kiedy Ty byłaś ostatni raz wolna od zmartwień?”
Przechyla się do tyłu, splata ręce na kolanach.
„W tej chwili nie jestem wolna od zmartwień, ale w ostatnim czasie częściej zdarza mi się czuć beztrosko i to uczucie bardzo mi się podoba. Każdy z nas ma prawo być wolny od trosk ...”
PENGGG! Drzwi od domu otwierają się z hukiem, rozbrzmiewa dziecięcy śmiech, radosne głosy, szybkie kroki ... Samuel i Simeon z trójką przyjaciół wbiegają na podwórko. Simeon wdrapuje się mamie na kolana i pokazuje auto, które właśnie dostał. Ona zachwyca się i targa mu czule włosy, podczas gdy on demonstruje z dumą swoją zdobycz.
„Na mnie już czas, dzieci chcą do łóżek.”
KOLACJA
Następnego wieczora jestem zaproszona na kolację z Neną, jej dziećmi i rodziną Howarda Jonesa, z którą jest zaprzyjaźniona. Tak więc siedzę krótko po zachodzie słońca z około 15 – toma osobami w przyjemnej restauracji pod gołym niebem i próbuję odgonić gryzące mnie komary.
Słońce czerwonym pasem prześlizguje się za skałami, a wszyscy przy stole są zrelaksowani i bardzo cieleśni od całodziennych szaleństw i kąpieli na plaży. Ich skóra wciąż jest gorąca jak słoneczne promienie, mimo iż powietrze jest już chłodne. Nena siedzi naprzeciwko mnie i jest tak piękna, że to aż boli ... Jej oczy odbijają się od opalonej na brąz twarzy jak wielkie kamienie szlachetne, promieniując niezwykłym blaskiem.
Piję łyk wina i zastanawiam się, czym jest piękno. Kwiaty są piękne, konie, motyle ... Czy piękno jest energią? Harmonią? Witalnością? Czy piękno ma duszę, piękną duszę? Czy wewnętrzne piękno promienieje z zewnątrz, a jeśli tak, to czym jest wewnętrzne piękno?
Nena opowiada mi o swoich ciążach i porodach. O tym, jak pewnego ranka bliźniaki zeskoczyły z tęczy do jej brzucha ... O tym, jak w drugim miesiącu ciąży pojawiły się w jej śnie ...
I o tym, czym były dla niej trzy normalne porody i dwa cesarskie cięcia ... Oraz o tym, jak po drugiej „cesarce” uwolniła Sakiasa z sondy żołądkowej i po trzech dniach zabrała go do domu, bo nie miała najmniejszej ochoty zostać dłużej w szpitalu. A także o tym, jak jej pierwszy syn Christopher zmarł dokładnie tego samego dnia i o tej samej godzinie co jej brat Martin. Opowiada mi również o tym, dlaczego nie toleruje słowa „wychowanie” i że nie musi stale uważać na dzieci, bo instynktownie wyczuwa, gdy coś jest nie tak ...
To, co opowiada ; to jak opowiada; to, jak się uśmiecha, jak patrzy i jak promienieje – robi na mnie niesamowite wrażenie swoją intensywnością, emanuje jakąś szczególną energią. Ta charyzma, która fascynuje 10 – tysięczne tłumy w hali koncertowej, teraz została skierowana do jednej, jedynej osoby. Do mnie!!! Wręcz nie mogę patrzeć jej w oczy, bo za każdym razem czuję, jak we mnie coś drży.
Kim jest ta kobieta przede mną?
Następnego ranka lecę z powrotem do Hamburga. W przyszłym tygodniu Nena będzie nagrywała swój nowy album „Nena feat. Nena”. Umówiłyśmy się więc, że najpierw przeprowadzę rozmowy z jej rodzicami, rodzeństwem i przyjaciółmi.
Podczas lotu analizuję minione dni i wiem jedno – to będzie prawdziwe wyznanie. Z wszystkim, co się z tym wiąże. Ze wzlotami, upadkami, szczęściem i bólem. Mogę zapomnieć o tym, że ona w ciągu 20 dni opowie mi całe swoje życie, a ja miesiąc później wydam książkę. To będzie coś zupełnie innego od wszystkiego, co dotąd robiłam. To jedno wiedziałam na pewno.
Krótko przed Hamburgiem zastaje nas kiepska pogoda. Deszcz, burza, ciemne chmury ... Błyskawice przeszywają niebo, a my lecimy w szarej mgle. Turbulencje. Mnóstwo turbulencji. Czy to symboliczny obraz następnych tygodni i miesięcy? Być może ...
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, ile razy będę powtarzać, niczym mantrę, że „nie wiele zrobiłyśmy” ... Nie wiedziałam, że czasem będzie mnie doprowadzała do rozpaczy – podobnie jak ja ją! I nie wiedziałam, że jeszcze częściej będziemy uważały się wzajemnie za fantastyczne. Na pewno też nie miałam wtedy pojęcia, że to spotkanie zmieni mnie i moje życie. I, że będzie to wszystko trwało prawie trzy lata ...
Jadąc do domu piszę do niej SMS – a, bo nagle , w zimnym deszczowym Hamburgu, zatęskniłam za słońcem Majorki i za śmiechem jej dzieci. Kiedy dwie minuty później otrzymuję odpowiedź, muszę się szeroko roześmiać, nie zważając na zirytowaną minę taksówkarza.
{„Kochana Claudio ... ja również uważam czas spędzony z Tobą za bardzo piękny i jeśli tak będzie dalej, to na pewno jeszcze będziemy bogate i sławne – napiszemy 60 bestsellerowych romansów i będzie genialnie ... Nena „}
Romanse? Następnego dnia mam spotkać jej rodziców. Historia, którą od nich usłyszałam jest tak romantyczna, że spokojnie mogłaby stać się kanwą bestsellerowej książki ..."
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Dołączył: 29 Sty 2007
Posty: 1471 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: NENALAND
|
|
Wysłany: Czw 18:01, 08 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
cd
HISTORIA MIŁOSNA
Hagen, wczesne lato 1958, budynek Zarządu Miasta. W typowym dla lat 50 – tych biurze siedzi przy maszynie do pisania uderzająco piękna dziewczyna : wielkie , brązowe oczy, włosy zaczesane w kucyka, spódniczka pepitkę, wiotka kibić i buty baletnicy. Uschi, 17 lat. Ze znudzeniem wypełnia formularze, ale co innego może robić, jeśli od dwóch lat uczy się zawodu referenta w Zarządzie Miasta, siedząc w kancelarii burmistrza? Na zewnątrz eksplodują pierwsze gorące dni, śpiewają ptaki, kwitną kwiaty i drzewa ... Jest wczesne popołudnie i przez wielkie okno na biurko Uschi wpadają promienie słoneczne, w których można zobaczyć tańczący kurz. Przez parę minut patrzy zafascynowana na ten przedziwny balet, po czym woła następnego interesanta.
Klamka porusza się, otwierają się drzwi i staje przed nią fata morgana idealnego mężczyzny : ciemnowłosy, atletyczny i nieprzyzwoicie wręcz przystojny Alfons! Patrzy na nią, ona na niego i oboje są jak rażeni piorunem. Miłość od pierwszego wejrzenia. On reaguje jako pierwszy. Kiedy się przedstawia i podaje jej swoje dokumenty, purpurowy rumieniec oblewa jej twarz. Nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek w życiu była tak speszona. Nawet nie zauważa, że trzymane przez nią dokumenty całe się trzęsą. Jak tu spojrzeć mu w twarz? Jak zahipnotyzowana wypełnia formularze. Jej wzrok zatrzymuje się na dacie urodzenia : 5 marca 1926r. Ten mężczyzna ma 32 lata! 14 lat starszy od niej! Wcale jej to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie - z rówieśnikami niewiele ją łączy. Kiedy w końcu spogląda mu w oczy – wie, że nie ma już odwrotu. Tutaj, w tym okropnym biurze – spotkała mężczyznę swego życia. On wyczuł jej zmieszanie, ale sam nie czuł się dużo lepiej. Po tym, jak odpowiedział na wszystkie formalne pytania, zaczyna rzucać komplementy o jej sukience i wyglądzie. Nic oryginalnego, ale efekt nie kazał na siebie długo czekać : ona zaczyna robić się coraz bardziej czerwona i zaczyna się promiennie uśmiechać. Energia między nimi jest tak elektryzująca, że cały pokój zdaje się drżeć. Kiedy wreszcie on pyta, czy może zaprosić ją wieczorem na lody, ona bez chwili zastanowienia odpowiada „tak!”.
Kiedy rodzice Neny poznali się tego majowego dnia, kontrast między ich osobowościami nie mógł być większy.
Alfons Kerner dorastał jako trzecie z szóstki dzieci w drobnomieszczańskich warunkach w Breslau (obecnie na polskim terytorium – czy to nie polski Wrocław?). Jego ojciec był policjantem, który przykładał dużą uwagę do solidnego wychowania i dyscypliny. Oboje rodzice byli bardzo religijni. Efekt : szóstka dzieci w ciągu 9 lat. Rodzeństwo sypiało po trzech w jednym pokoju, młodsi nosili rzeczy po starszych, każdy fenig był oszczędzany, by zapewnić dzieciom „lepszą przyszłość”. Z powodzeniem dzieci trafiły do dobrych gimnazjów i uczyły się gry na instrumentach. Alfons spełniał oczekiwania rodziców w stu procentach : był bardzo pilny i wysportowany! W wieku 6 lat dumny tata zapisał go do policyjnego klubu sportowego. Jako jedyny z dzieci grał na skrzypcach – reszta na pianinie. Rodzina wspólnie muzykowała, aż ich plany nie zostały przerwane. Przyszedł czas Narodowego Socjalizmu i Hiltlerjugend : obowiązkowość, posłuszeństwo, hart fizyczny, twarda moralność. To zostawiło na Alfonsi głębokie piętno. W wieku 16 lat został powołany do wojska, a rok później wysłany na front wschodni. Miał 19 lat, gdy w marcu 1945r, został ranny. Leżał jeszcze w szpitalu, kiedy wkroczyły wojska francuskie i internowały go jako jeńca wojennego. Dziś trudno sobie wyobrazić, co to przetrwanie. Bo młody Alfons Kerner nie miał zamiaru się poddawać i walczył o swoje życie. Wiedział, że tylko działanie pozwoli mu zapomnieć o trudach. I Alfons Kerner działał ...
Po dwóch latach odzyskał wolność i zaczął przez Czerwony Krzyż poszukiwania swojej rodziny. Dowiedział się, że 1946 r. Jego matka została przesiedlona z Breslau i razem z trójką jego młodszego rodzeństwa zamieszkała w Westfalli. W małej wiosce pod holenderską granicą cała rodzina Kerner cudem się odnalazła! I cudownym zrządzeniem losu wszyscy przeżyli!
21 – letni Alfons był gotowy zacząć nowe życie. W ciągu roku zrobił maturę i zaraz wstąpił na uniwersytet. Aby móc sfinansować studia, ciężko pracował w kopalni. Już po 9 – ciu semestrach zdał wszystkie egzaminy. Rekordowy czas! Jako młodszy profesor gimnazjalny został skierowany do Hagen, gdzie objął posadę nauczyciela sportu, biologii, łaciny i historii. Alfons nie był specjalnie zachwycony tym szarym, brudnym przemysłowym miastem i nie miał zamiaru zabawić w nim zbyt długo, a jednak został ...
Ursula „Uschi” Stecher urodziła się 31 sierpnia 1940r. Jako jedyne dziecko mistrza rzeźnickiego i księgowej w Hagen. Oboje rodzice byli czynni zawodowo. Uschi była typowym dzieckiem „z kluczem na szyi” i bardzo szybko nauczyła się prowadzić dom. Rodzice bardzo ją kochali i pragnęli dla niej najlepszej przyszłości. Uschi była obowiązkowa i uporządkowana. Kiedy wracała ze szkoły, zrobiła sobie coś do zjedzenia, odrobiła lekcje i posprzątała mieszkanie, bo wiedziała, że mama po powrocie z pracy cieszy się kiedy jest czysto i może odpocząć. Każdego wieczora o g. 18:00 Uschi czekała na mamę na dworcu. Powrót do domu trwał pół godziny i przez ten czas mogły ze sobą rozmawiać i dużo się śmiały. Ich kontakty były pełne ciepła i bliskości. Pani Stecher dbała o to, by jej córka zawsze była ubrana zgodnie z „najnowszym krzykiem mody”. Już jako mała dziewczynka Uschi miała najpiękniejsze sukienki, a szczególne modele, których nigdzie nie można było kupić mama sama jej szyła. Wieczorami Uschi słuchała sentymentalnych piosenek Cateriny Valente, rozbrzmiewających ze starego tranzystorowego radia. Marzyła o James'ie Dean'ie i myślała o swoim upragnionym zawodzie. Chciała być położną albo jeszcze lepiej – studiować medycynę. Pragmatyczni rodzice szybko wybili jej te marzenia z głowy – uważali, że ich córka powinna zdobyć coś „bardziej solidnego”. Najlepiej zawód urzędnika. Tak więc Uschi skończyła szkołę i zaczęła praktykę w Urzędzie Miasta. Kiedy Alfons Kerner pojawił się w jej biurze – miała 17 i pół roku, kończyła ostatni semestr nauki i była „tak nieprzygotowana do życia, jak tylko człowiek może być nieprzygotowany” (Uschi o Uschi).
Kiedy tamtego wieczora wybrali się na lody, wiedzieli już, że to miłość i to wielka! Umówili się na kolejne spotkanie. Ciężko zakochana Uschi przez tydzień nie zmrużyła oka i liczyła sekundy. Wreszcie nadszedł ten dzień. Wybiegła z biura, wskoczyła do jego samochodu i pojechali na łąkę. Tam po raz pierwszy byli zupełnie sami – tylko ze słonecznikami, wiosennym powietrzem i zachodzącym słońcem ...
- „Okazja do pogłębienia naszej znajomości została przez nas w pełni wykorzystana” - wspomina ojciec Neny.
Wycieczka na łąkę musiała być udana, bo zaraz po tej randce Alfons poprosił Uschi o rękę! Dziewczyna była zachwycona. Poza tym, że Alfons jest mężczyzną jej życia, miałaby wreszcie szansę wyrwać się spod kurateli rodziców. Ze swojej „złotej klatki”.
- „Moi rodzice nie dawali mi żadnej swobody” - wspomina Uschi - „Zawsze musiałam wracać do domu o wyznaczonej porze. To wywoływało we mnie bunt.”
Był tylko mały problem : dziewczyna była niepełnoletnia i potrzebowała zgody rodziców na ślub. Tak więc Alfons został im przedstawiony. Ta propozycja małżeństwa spadła na nich jak grom z jasnego nieba, lecz byli tak zachwyceni przyszłym zięciem, że wyrazili zgodę.
4 maja 1959 r. W 12 miesięcy od dnia, kiedy się poznali Uschi Stecher i Alfons Kerner wzięli ślub. Już podczas tygodnia miodowego, spędzonego w Austrii zaczęli snuć rodzinne plany. Oboje chcieli mieć dużo dzieci i to możliwie jak najszybciej. Ona dlatego, że nigdy nie miała rodzeństwa – o n dlatego, że miał wiele rodzeństwa. Sześć tygodni po ślubie Uschi zaszła w ciążę. Krótko przed przyjściem dziecka na świat przenieśli się na wieś do pięknego starego domu z wielkim ogrodem. Ciąża przebiegała bezproblemowo. Oboje nie mogli się doczekać narodzin swojego pierwszego potomka.
Wreszcie nadszedł ten moment : w czwartek, 24 marca 1960r. o godzinie 16:45 Uschi powiła w hagenowskiej klinice córeczkę : Gabriele Susanne!
Ojciec był dumny i niesamowicie szczęśliwy. Przewijał ją, kąpał, nosił godzinami na rękach i opowiadał jej bajki.
- „Nena była upragnionym dzieckiem.” - Alfons.
„LOPCY”
17 – letni dryblas niesie w ramionach śpiące dziecko. Zaaferowany swoją misją potyka się na piasku ... Jedyną jego myślą jest to, by maleństwu nie stała się krzywada - mniejsza o to, co się stanie z nim.
Jorg, ten ówczesny „17 letni dryblas”, wyraźnie jest uradowany, gdy pozdrawiam go od Neny. Koniecznie chce wiedzieć, co u niej słychać i opowiada mi trochę o tamtych czasach. O „tamtych czasach” sprzed ponad 40 – stu lat ...
- „Ojciec Neny uczył mnie łaciny i sportu w naszym chłopięcym gimnazjum. I jakoś tak się złożyło, że przez pierwsze cztery lata jej życia byłem jej „niańką”. Szczególnie podczas klasowych wycieczek, na których zawsze wołała do nas „lopcy” zamiast „chłopcy”, bo nie umiała dobrze wymówić tego słowa”.
(w oryginale Nena mówiła: „summs”: zamiast : „jungs”, bo nie umiała mówić „j”)
Mała Nena nie przyszła na świat jako Nena.
- „Nadano mi imiona Gabriele Susanne. Tak było oficjalnie i w dokumentach. Jednak przez dwa i pół roku byłam praktycznie dzieckiem bez imienia, bo nie przypominam sobie, aby ktokolwiek nazywał mnie Gabriele albo Susanne i do dziś nie mam pojęcia co było tego przyczyną. Prawdopodobnie moi rodzice jakoś wyczuli, że te imiona do mnie nie pasują. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że ktoś mógłby do mnie mówić <No i gdzie się podziewa nasza mała Gabrysia?>,
<Ach, czy nasza Susi nie jest słodka?> , albo <Ojej, jakże nasza mała Gabi znowu urosła!>...
Całe szczęście, że mnie to ominęło.
- „Było lato i wyjechaliśmy na urlop do Hiszpanii, na plaże Alicante. Każdego dnia bawiłam się tam z hiszpańskimi dziećmi, a ponieważ nie znały one mojego imienia (bo przecież go nie miałam!), to wołali do mnie Ninja (Mała). Z moich ust słowo „Ninja” brzmiało jak „ Nena ”. Moim rodzicom spodobało się to tak samo jak mnie i tak oto pojawiło się w moim życiu imię, które do mnie pasowało. I już ze mną zostało! Cóż, był ku temu najwyższy czas, bo w końcu miałam już prawie trzy lata. Być może zostało we mnie jeszcze coś z Gabriele, nie mam generalnie nic przeciwko temu, aczkolwiek jak dotąd jeszcze jej nie spotkałam. - Chwileczkę, chwileczkę, Nena! Jak to jej nie spotkałaś? Przypomnij sobie te wszystkie dokumenty, formularze, kontrakty ... To ona załatwiła je dla Ciebie! Podpisywała je Gabriele, bo Ty ... nie mogłaś! Ona jest -> Tobą oficjalnie. Tak więc Nena, mogłabyś być dla niej trochę milsza!"
"SIERPIEŃ 2002
Jestem umówiona z Neną w jej domu w Hamburgu. To będzie nasze pierwsze spotkanie od czasu Majorki. Cieszę się jednak nie tylko z tego, że ją znowu zobaczę, ale również z tego , że zobaczę jak mieszka! Jestem niesamowicie podekscytowana tym, że będę mogła odkryć kolejną tajemnicę.
Parkuję przed cudownie pięknym, starym domem z wielkim ogrodem. Wkoło wszystko jest zielone, dzikie i przyjazne. Kiedy podchodzę do drzwi, podbiega do mnie pies, dzieciaki szaleją na trawie, wszędzie leżą zabawki.
"I belive in angels" - czytam napis na drzwiach, dusząc na dzwonek w kształcie pomarańczowego słonecznika. Drzwi otwiera mi Larissa. Cieszę się, że mogę ją znowu zobaczyć. Witamy się serdecznie.
- „Claudia, zaraz przyjdę!” - słyszę z góry głos Neny - „Mogę Cię prosić o zdjęcie butów?”
Co!? Czyżby ona mówiła poważnie?! Tego się po niej nie spodziewałam! Ale okay, na szczęcie skarpetki mam czyste. Czuję się tylko trochę „Zdemontowana”, bo bez kowbojskich butów mój cały image diabli wzięli ...
Larissa pokazuje mi parter : duże pomieszczenia, ciepłe kolory. Jasny pokój mieszkalny z niskim drewnianym stołem, otoczony flauszowymi poduchami do siedzenia; jadalnia z długim, masywnym drewnianym stołem; biały fortepian w pokoju muzycznym; bawialnia w karminowych barwach z mnóstwem kolorowych tkanin wieloma książkami i widokiem na taras i ogród. Na pierwszym i drugim piętrze znajdują się sypialnie, a na samym dole, tam gdzie wcześniej była piwnica – Philip urządził sobie studio nagrań. Do poręczy schodów przymocowane jest wielkie torowisko ze starej papy, sięgające od piwnicy do dachu.
- „To zbudowały maluchy, oni ciągle coś wymyślają” - mówi Larissa -„Ale mama też ma czasami fajne pomysły. Kiedyś zbudowała ze starych kamieni zebranych w ogrodzie – labirynt dla myszy i pojechała do sklepu zoologicznego i wykupiła wszystkie myszy, jakie tam były. To miał być taki eksperyment”. Larissa spogląda na mnie i śmieje się na myśl o tym wydarzeniu, ale pewnie także na widok mojej zdziwionej miny.
- „Mieliśmy świetną zabawę kiedy wpuściliśmy te 30 myszek do naszego labiryntu i patrzyliśmy jak biegają. Na koniec wypuściliśmy je wszystkie na wolność – oprócz jednej. Ta – urodziła w królikarni młode – chyba 12 sztuk. Były tak daleko schowane, że musieliśmy je stamtąd wyciągać – koniecznie chcieliśmy chociaż raz w życiu zobaczyć młode myszki!”.
Aaach tak! Patrzę w górę schodów. Na parapecie stoi akwarium z połyskującymi rybami. Obok kręci się kot.
Idziemy do kuchni, z której prowadzi taras na ogród. Wszędzie stoją wielkie misy z pomidorami i warzywami oraz półmiski z owocami. Częstuję się pomidorem. Jest niesamowicie smaczny. Koniecznie muszę zapytać Nenę, gdzie je kupuje. Koło moich nóg kręci się pies – Nemo. Koniecznie chce być głaskany. Atmosfera w domu jest ciepła, luźna i ożywiona. Czuje się doskonale. Siadam i targam Nemo po jego piaskowej sierści. Nie mam zbyt wielu doświadczeń z psami i szczerze mówiąc, nie przepadam za nimi jakoś szczególnie, ale ten jest wyjątkowy. Jego bliskość nie ma w sobie nic z poufałości czy nachalności .Jego jasnobrązowe oczy fascynują mnie.
Nena schodzi z góry. Jej włosy są jeszcze mokre po kąpieli. Dopiero co skończyła biegać i jeszcze ma wypieki na twarzy.
- „No, Claudia? Wszystko dobrze?”
Kiwam głową i drapię Nemo za uszami. Pies stoi zupełnie cicho.
- „Przywieźliśmy go z El Hierro” - opowiada Nena - „Wiesz, że jego siostra nazywa się Nena!? Dziwny zbieg okoliczności, prawda?”
Zaczyna przeglądać pocztę, a ja relacjonuję moje rozmowy z jej rodzicami. Niewiele się jednak ode mnie dowiaduje : wciąż dzwoni komórka albo dzwonek u drzwi. Co chwilę zeskakuje z krzesła i gdzieś biegnie. Tak nam się nie uda! Postanawiamy skończyć eksperyment pt.”rozmowa w kuchni” i przenosimy się do pokoju."
BECKERFELD
Tutaj spędziłam pierwsze lata mojego życia i tutaj czułam się fantastycznie – to wiem napewno. Mała wioska wśród pól i łąk, z małym kościółkiem i kościelnym murem; z piekarzem, u którego mogłam wyciągać bułki prosto z pieca, bo byłam najlepszą przyjaciółką jego syna. Może nawet był on moją pierwszą miłością? W każdym razie miałam 4 lata i byłam bardzo szczęśliwa. Do dziś wspomnienie tamtych dni wywołuje to uczucie.
Byłam już kilka razy w Breckerfeld z moimi dziećmi i zawsze jest to dla mnie coś szczególnego. Dziś wygląda tam zupełnie inaczej. Wybudowano wiele domów, kosztem części lasów i łąk. Ale nadal stoi tam mój dom, mój kościelny mur i moja piekarnia ... I uczucie z mojego pięknego dzieciństwa pozostaje nienaruszone.
Gości miewali moi rodzice częściej niż kiedykolwiek. To zapewne z powodu mojego ojca, który w głębi duszy najlepiej czuł się sam ze sobą i obcym ludziom raczej schodził z drogi. A jednak paradoksalnie był bardzo towarzyski i niezwykle szarmancki wobec kobiet. Miał swoją grupę przyjaciół i kolegów. I był nauczycielem, którego uczniowie albo kochali, albo nienawidzili. Nic pośrodku. Moja 20 – letnia mama niezbyt dobrze czuła sie na wsi. Dla mnie ten wiejski spokój był w dzieciństwie czymś niesłychanie cudownym. Niczego mi nie brakowało. Wkoło mnie były łąki, lasy i błękitne niebo. I był holenderski rower mojego taty, w którym z przodu było zamontowane małe siodełko dla mnie. Do dziś czuję ten wiatr we włosach, który towarzyszył mi kiedy jeździliśmy po okolicy.
Mój tata miał swoje własne, osobiste poglądy i nikt nie mógł mu niczego powiedzieć. Nigdy nie jadał mięsa, bo się tym brzydził; nie obchodził Świąt, bo uważał to za narzucanie obowiązku; nie palił w piecach, a jeśli już - to bardzo oszczędnie ... Chodziło mu o to, żebym była zahartowana. A poza tym zaoszczędzone pieniądze odkładane były na nasze narciarskie wyprawy. Był także przekonany o tym, że mężczyźni którzy noszą czapki – szybko łysieją. Nawet w najsroższą zimę nie widziałam go w czapce na głowie!
Moja mama była opiekuńcza i pełna ciepła. Szyła mi sukienki dla lalek, chodziła ze mną na zakupy, malowała ze mną Wielkanocne pisanki i pozwalała mi robić na swojej maszynie do szycia małe torebeczki do serwetek, które dawałam na Gwiazdkę w prezencie mojej babci i innym krewnym.
Moja babcia odwiedzała nas regularnie, a raz w miesiącu zawsze w niedzielę zbierali się u nas nasi katoliccy krewni z Münster i Recklinghausen. Ciocia Truda, wujek Franz, wujek Norbert, ciocia Gertruda, nasze kuzynki i kuzyni, a czasem także ciocia Ulla ze Sttutgartu. Jadło się wtedy ciasto z kruszonką, piło kawę i rozmawiało o tym i o tamtym, a czasem późnym popołudniem rozmawiało się o Papieżu. To znaczy, mój tata i jego brat Franz strasznie się o niego spierali. Mój wujek Franz był katolickim pastorem, całkowicie oddanym swemu katolickiemu zwierzchnikowi i czuł się osobiście urażony, kiedy mój ojciec zaczynał krytykować Papieża. A mój ojciec z kolei złościł się, że do jego brata nie docierają żadne argumenty. Ta zabawa powtarzała się niemal na każdym rodzinnym spotkaniu.
Zazwyczaj rodzina rozjeżdżała sie do swoich domów około godziny 18 – tej. Nie powiem, że byłam tym zasmucona. Cieszyły mnie odwiedziny, ale cztery godziny na placek i Papieża zdecydowanie wystarczały.
Czasem dla odmiany to my wsiadaliśmy do samochodu i wtedy jedliśmy ciasto z kruszonką nie w Breckerfeld, lecz w Münster, Recklinghausen lub raz do roku w Sttutgarcie – u cioci Ulli. Bardzo lubiłam te wycieczki – już od dziecka uwielbiałam podróżować. Siadałam wtedy z nosem przy szybie, podziwiałam krajobrazy i marzyłam ...
Ale istniał wtedy też inny świat, już nie tak kolorowy. Wyglądał tak ...
Kiedy miałam 3 lata, odkryłam w sobie coś, co mnie bardzo bawiło. Potrafiłam widzieć moich rodziców (kiedy przede mną stali) w białym, długim tunelu ... Stawali się wtedy tacy mali, jak mój palec, potem znowu więksi i tak raz się oddalali, a raz zbliżali ....
-„Mamusiu, tatusiu! Jak umiem was widzieć daleko!”
- „Co takiego?!”
- „Uwielbiam was widzieć daleko.”
- „Co to znaczy, Nena? Jak to „widzieć daleko”?
- „To znaczy tak : stoicie przede mną i na was patrzę. A potem robicie się tacy mali i się oddalacie ... A kiedy jesteście już tacy mali, że prawie was nie widzę, to sprowadza was z powrotem ... Wtedy aż mi się kręci w głowie ...”
Śmieję się i czekam z przejęciem na to, co mamusia i tatuś mi teraz odpowiedzą ... Oni jednak nic nie odpowiedzieli, tylko się ogromnie przerazili. A kilka dni później zabrali swoja trzyletnią córeczkę do pana doktora X. A pan doktor X stwierdził : dziecko, które bawi się w przybliżanie i oddalanie obrazu swoich rodziców musi być albo ciężko chore, albo nienormalne. Jego diagnoza :”podejrzenie raka mózgu”. Dziecko natychmiast musi zostać w Szpitalu, na trzytygodniowej obserwacji w izolatce. Żadnych odwiedzin, żadnych zabawek, żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym ... „To dziecko potrzebuje całkowitego spokoju! Nie wolno mu się denerwować, ani ekscytować”. Moi rodzice wyrazili zgodę. Pan doktor skutecznie wywołał u nich paniczny strach.
Tę część mojego życia pamiętam o wiele lepiej niż czasy przedszkolne. Zaangażowany w ratowanie „ciężko chorych” dzieci i zakochany w swoich „rewolucyjnych” metodach pan dr X wtargnął w moje życie. Miałam 3 lata i nigdy dotąd nie wiedziałam szpitala.
Czułam, że rodzice coś przede mną ukrywają. Zachowywali się inaczej niż zwykle ... Weszliśmy do sali szpitalnej, zobaczyłam wokół siebie ludzi w białych kitlach. Nie miałam pojęcia co się dzieje i zaczynałam coraz gorzej czuć się w tym dziwnym nieprzyjemnym miejscu. Instynktownie wczepiłam się w dłoń mojego taty, pewna tego że mnie nie zostawi. Chciałam spytać :”Tatusiu, co my tutaj robimy?” - ale ze strachu wolałam być cicho.
Wsadzono mnie do wózka inwalidzkiego i zawieziono do Oddziału Dziecięcego. Moi rodzice poszli do gabinetu doktora X. Rozmawiali. Nie zastanawiałam się o czym. Myślałam o innych rzeczach i cieszyłam się, że wkrótce stąd wyjdziemy i pojedziemy do domu.
Nagle przestali rozmawiać. Dr X stanął przede mną i zabrał mnie ze sobą. Zanim zdążyłam spytać rodziców dokąd ten pan mnie zabiera, byliśmy już w innym pomieszczeniu.
„Teraz będziemy Cię badać” - powiedział do mnie, po czym otworzyły się drzwi i weszło do pokoju jeszcze dwoje, czy troje ludzi w białych fartuchach. Zbliżali się do mnie. Teraz już naprawdę zaczęłam się bać. Krzyczę:”mamo!”. Żadnej odpowiedzi. Krzyczę dalej. I nadal żadnej odpowiedzi. Krzyczę: „tato!”, chcę uciekać, ale oni trzymają mnie mocno. I kiedy po raz kolejny próbuję rozpaczliwie wyrwać się i zawołać moich rodziców, nagle czuję ból w ramieniu i wszystko rozpływa się przed oczami ...
"Po przebudzeniu nie wiem, gdzie jestem. Leżę na łóżku z białymi szczebelkami i poza mną nie w pobliżu nikogo innego. Nagle otwierają się drzwi i stają wokół mnie lekarze oraz pielęgniarki. Wtedy wydawało mi się, że pokój jest pełen ludzi, ale możliwe że było ich tylko dwoje lub troje. Tego już w tej chwili nie wiem.
- „Ja chcę do domu” - szlocham.
- „ Niestety, to niemożliwe” - odpowiada jakaś kobieta - „Jesteś ciężko chora i musisz zostać tutaj kilka dni, aż wyzdrowiejesz. Być może jutro rodzice przyjdą Cie odwiedzić”
- „Ja chcę do mamusi!” - pochlipuję żałośnie.
- „Oczywiście, oczywiście ... Później.” - mówi tam ta kobieta.
Potem wiozą mnie na wózku do wielkiego pomieszczenia, w którym zostaję ułożona pod ogromna lampą. Każą mi się położyć na boku. „ Podciągnij nogi i zamknij oczy” - mówi ktoś do mnie. Czuję na plecach coś wilgotnego i zimnego. I wtedy nagle całe moje ciało przeszywa potworny ból, który eksploduje w moich rękach i stopach i mnie obezwładnia. Ból tak ogromny, że nie mogę oddychać. Nie mogę złapać powietrza. Chcę krzyczeć, ale to się nie udaje. Trzymają mnie mocno. Czuję jakiś ścisk w głowie, tak mocny, że mam wrażenie, iż za chwilę ona mi pęknie ...
Kiedy jakiś czas później otwieram oczy i powoli zaczynam dochodzić do siebie, leżę znowu w łóżku z metalowymi prętami. Nie mam żadnej orientacji ani poczucia czasu. Odwracam głowę i patrzę na wielkie drzewa, dzięki którym nie czuję się zupełnie sama...
Otwierają się drzwi, wchodzi lekarz i wyrywa mnie z mojego świata iluzji. Na jego widok zaczynam płakać ze strachu.
- „Gdzie jest mamusia? - chcę wiedzieć.
- „Wkrótce zobaczysz swoich rodziców” - mówi on - „Są tutaj.”
Stoją za szklaną szybą . Patrzą na mnie i kiwają. Moja mama i mój tata. <Teraz przyjdą tutaj do mnie> - myślę sobie <I zabiorą mnie do domu!>
Ale oni nie przychodzą. Stoją wciąż na zewnątrz, uśmiechają się zatroskani i ruszają ustami, mówiąc coś do mnie, lecz ja nie mogę ich usłyszeć ... Stoją tak blisko mnie, lecz nie mogę ich dotknąć ... Dlaczego? Tego nie mogłam pojąć.
- „Nie wolno Ci rozmawiać z rodzicami. To dla Ciebie zbyt wyczerpujące” - mówi do mnie doktor, wciąż stojący w pokoju obok mnie. -”Jesteś bardzo chora. I dlatego nie mogą do Ciebie przyjść. Ale możesz ich zobaczyć i już wkrótce będziesz znowu w domu!”.
Teraz wpadam w panikę.
- „Ja chcę do mojej mamusi!” - krzyczę widząc jak rodzice odchodzą. Próbuję wyskoczyć z łóżka, ale powstrzymują mnie metalowe pręty i pan doktor X ...
Następnego dnia wszystko zaczyna się od nowa. Wózek inwalidzki pojawia się przy moim łóżku i już wiem co się wydarzy.
- „Muszę znowu tam iść? To tak bardzo boli!” - mówię drżącym głosem -”Znowu zawieziecie mnie do sali z wielką lampą? Proszę, nie!” - błagam ich.
Niestety nikt nie reaguje. Jestem sama, zdana na ich łaskę. Mogą ze mną zrobić , co zechcą. Nie ma przy mnie moich rodziców, nie ma nikogo, kto by ze mną rozmawiał i wyjaśnił mi, co się tu dzieje i dlaczego tutaj jestem. No tak... trzyletnie dziecko przecież i tak by tego nie zrozumiało, prawda panie doktorze X?
Nena przechyla się do tyłu i bierze głęboki oddech. Jest totalnie wzburzona.
Bez znieczulenia pompowali mi przez rdzeń kręgowy powietrze do mózgu, żeby postawić jakąś diagnozę. Wtedy tak się robiło... Trwało to trzy tygodnie. Wynik: Żadnej diagnozy! Byłam całkowicie zdrowa i musieli mnie wypuścić do domu.
Obiera figę i powoli się uspokaja. Po chwili spogląda na mnie ...
Zastanawiasz się pewnie, dlaczego moi rodzice na to pozwolili? Dlaczego zostawili swoje dziecko obcemu mężczyźnie wierząc, że wszystko co robi – jest właściwe? Dlaczego? W końcu nosił on przecież biały fartuch!
Kiedy opowiedziałam rodzicom o mojej „zabawie”, pomyśleli że jestem poważnie chora. Nie potrafili zrozumieć, że to było dla mnie nieszkodliwe, a nawet piękne. Dzieci mają swoje własne odmienne postrzeganie świata, które dorosłych bardziej przeraża niż zachwyca. Zaczynają się bać, czy z ich dzieckiem przypadkiem nie jest coś nie tak. Moi rodzice tak właśnie wtedy zareagowali. Ponieważ się o mnie niepokoili i wydawało się im, że pójście do lekarza będzie najlepszym wyjściem. Dziś patrzą na to zupełnie inaczej. Lekarz zamiast ich uspokoić wywołał u nich jeszcze większy strach. Miał ich całkowicie pod kontrolą i mógł z nimi robić co chciał. Rodzice mieli do niego takie zaufanie, że zrobiliby wszystko, co kazałby zrobić dla ich dziecka ...
W każdym razie moja zabawa w „dalekie widzenie” skończyła się definitywnie. Tego udało im się dokonać. A ja nie miałam jeszcze wtedy pojęcia, że to dopiero początek mojej podróży po świecie akademickiej medycyny.
Kilka tygodni po moim wyjściu ze szpitala wylądowałam z bólem gardła u laryngologa, doktora Y. „Wyciągnij język i powiedz głośno : aaa” - nakazał mi, po tym jak nieskończenie długo grzebał w moim nosie. Posłusznie wyciągnęłam więc język i miałam zamiar powiedzieć „aaa”, kiedy nagle wsadził mi głęboko do gardła wielką, drewnianą łyżkę. Zaraz zaczęłam się dusić i czułam, że zwymiotuję. To było okropne! Łzy leciały mi z oczu, ale mimo to dzielnie wystękałam te „aaaa...” - „Dobra robota mała!” - powiedział pan doktor wyciągając tę rzecz z mojego gardła, po czym zwrócił się do mojej mamy „
- „Pani dziecko ma zapalenie migdałków. Musimy je jak najszybciej wyciąć.” Następnie podszedł do umywalki i dezynfekując sobie ręce kontynuował : „ Proszę się nie martwić pani Kerner, to jest rutynowy zabieg. Migdałki są nikomu nie potrzebne. Jeśli teraz się ich nie pozbędziemy, to w przyszłości dziecko może mieć problemy.”
Jasne ... Co sobie myślał Pan Bóg instalując migdałki w naszych ciałach? Kto ich potrzebuje? ...
Po raz drugi wylądowałam w szpitalu. Wycięli mi tę „niepotrzebną rzecz z gardła” i wyrzucili do śmieci. Z ich punktu widzenia problem był już rozwiązany. Zabiegi wycinania migdałków były wtedy naprawdę modne... Bo nie wiedzieli, co robią!
"Kiedy moje gardło się zagoiło, kolejny lekarz dorwał się do moich małych, niewinnych uszu! Z ucha nie było już tak łatwo coś wyciąć i wyrzucić – ale oni wymyślili sobie coś innego. Coś, co wówczas również było bardzo popularne. Wylądowałam zatem z bólem ucha u rzeźnika, który mienił się lekarzem i po badaniu postawił diagnozę : dwustronne zapalenie ucha środkowego. Doktor Z zrobił poważną minę i oznajmił :” Z tym nie ma żartów. Musimy przebić błonę bębenkową, żeby ściągnąć ropę. W przeciwnym razie dziecko może mieć problemy ze słuchem.”
To oczywiście wystarczyło, by wyprowadzić rodziców w stan przerażenia. Po chwili już zabierano mnie do pomieszczenia z rażącym, mocnym światłem i kafelkami na ścianach. Na środku pomieszczenia stał przerażający, metalowy fotel ze skórzanymi paskami do unieruchomienia rąk i nóg. Na tym czymś kazano mi usiąść. Na ten widok chciałam uciec,ale dwoje dorosłych chwyciło mnie i próbowało posadzić na tym urządzeniu tortur. Krzyczałam, wyrywałam się i szarpałam tak, że musieli włożyć sporo siły, aby mnie w końcu usadowić i unieruchomić, zapinając ręce i nogi skórzanymi paskami. Moja mam nie mogła tego znieść i wyszła ...
Doktor Z stanął przede mną. Z powodu ran odniesionych na wojnie stracił głos i miał w szyi dziurę, w której znajdował się wzmacniacz strun głosowych. Dzięki temu mechanizmowi mógł mówić. To było przerażające, bo jego głos brzmiał tak metalicznie i monotonnie, jakby był robotem.... Nie mogłam tego znieść!
Miał w ręku maskę w eterem i próbował uspokajająco do mnie przemówić, ale to tylko dawało odwrotny efekt... W końcu założył mi tę maskę na twarz ... Myślałam, że teraz się uduszę ... Aż wszystko wokół mnie ucichło. Można sobie wyobrazić ten widok: dorosły mężczyzna przypinający 4 -letnie dziecko do fotela, po to by przebić mu bębenki w uszach ...
Ale mogę jeszcze więcej opowiedzieć ... Takich historii było mnóstwo!
Przyjaciel moich rodziców, który grał z nimi często w tenisa, był dentystą. Od 9 -tego do 12 -tego roku życia musiałam do niego chodzić, żeby wiercił mi w zębach i wypełniał je amalgamem, przy czym nie było ku temu żadnego powodu, bo nigdy nie miałam problemów z zębami. Pewnie dobrze na tym zarabiał! Z kolei ortopeda z sąsiedztwa wynalazł u mnie jakąś chorobę kręgosłupa i wcisnął mnie w gorset! Od bioder po łopatki uwięziona byłam w tym monstrum. Musiałam nosić ciążowe ciuchy, bo nie weszłam w żadne spodnie! Miałam wtedy 11 lat. Do tego jeszcze dołożyli mi gipsową skorupę, w której musiałam spać – oczywiście „dla zdrowia”. No i rzecz jasna , wkładki ortopedyczne do butów też miałam – to był wtedy trend nr. 1, który świetnie się sprzedawał ...
Kiedy miałam 13 lat weszły w modę operacje wyrostka robaczkowego. Wszędzie się o tym słyszało i dla każdego było to normalne. Także tutaj znalazł się doktor, który koniecznie chciał dostać moją ślepą kiszkę. I dostał ją ... „To nic takiego...” - mówił do mnie mrugając oczyma - „Mały zabieg, całkowicie bezpieczny.” I kilka tygodni później miałam znowu jedną część ciała mniej ...
Claudia : „Nie byłaś zła na swoich rodziców?”
Co by to dało? Tu nie chodzi o obwinianie kogokolwiek ... Pretensje do rodziców za to, co było kiedyś nic nie dają , poza bólem ...
Moi rodzice pewnie nie robili tego wszystkiego z przyjemnością. Byli przekonani, że postępują właściwie. Nie mieli w tym zbyt wielkiego doświadczenia. Dziś patrzą na to inaczej.
Jakkolwiek dziwnie to brzmi, chcieli dla swojego dziecka „jak najlepiej”. Brakowało im w tej dziedzinie wiedzy i informacji, a przez to byli podatni na zastraszenie i manipulacje.
My, ludzie - nie potrafimy w swojej doskonałości często zauważyć, że jesteśmy niewolnikami strachu. Strach jest wszędzie wokół nas...
Strach przed chorobą
Strach przed starzeniem
Strach przed strachem
Strach przed życiem
Strach przed śmiercią
Strach przed miłością
Strach przed ... właśnie, przed czym?
KOCHANY STRACHU
Kiedy pozwalam zapanować tobie nad moim życiem, wówczas nie mogę być tym, kim jestem. Wtedy jestem bardziej tobą, niż sobą – a tego nie chcę ...
Chcę wiedzieć, kim jestem
Chcę wiedzieć, skąd pochodzę
Chcę wiedzieć, dokąd zmierzam
Być może chcę nawet wiedzieć dużo więcej ... kto wie?
A od ciebie chcę wiedzieć, czego właściwie ode mnie chcesz ...
Czego chcesz ode mnie?
Dlaczego tak często mnie odwiedzasz, skoro wcale cię nie zapraszam? I za każdym razem, kiedy stajesz w moich oczach, coś ściąga mnie w dół i powstrzymuje przed robieniem tego, co chcę robić.
Czego chcesz ode mnie?
Nie chcesz, żebym widziała rzeczy, które chcę zobaczyć? Jeśli tak jest, to od tej chwili jest to wyłącznie twój problem. Ale ponieważ znamy się już tak długo, nie zostawię cię z tym problemem samego. Daję ci miejsce przy mnie, miejsce w którym możesz się zrelaksować i uspokoić.
Więc jak będzie? Zgadzasz się na to, czy masz zamiar dalej biegać po okolicy i straszyć ludzi?
Tak więc moja propozycja jest ciągle aktualna. Pomyśl o tym. Ale nie zapomnij, że odtąd nie masz już nade mną władzy!"
cdn
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Dołączył: 29 Sty 2007
Posty: 1471 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: NENALAND
|
|
Wysłany: Pią 3:58, 09 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
WRZESIEŃ 2002
Dzwonię do Neny. W tle słychać hałas i głośne krzyki. Jak zwykle! Prawie nie rozumiem jej słów ...
Nena : „Larissa, cicho bądź! Właśnie rozmawiam z Claudią!”
Larissa : „Z Claudią od książki?”
Nena : „Tak.”
Larissa:”Claudia, ratuj mnie!”
Nena (do Larissy): „Ona Ci nie pomoże!”
Nena (do mnie) : „Claudia, masz ochotę do nas wpaść?”
Claudia :”Chętnie...”
PHILIP
W kuchni Philip kroi koper i grzyby. Profesjonalne, wyćwiczone, płynne ruchy. Mogę to ocenić, od kiedy sama gotuję. Ze śmiechem spogląda na mnie i zaprasza do jedzenia. Zajmuję miejsce przy okrągłym , kuchennym stole.
„A więc to ty piszesz z Neną książkę?” - zagaduje Philip. - „Tak”. Ledwie usiadłam, otwierają się drzwi i do domu wparowała grupa dzieciaków. Część ruszyła do zabawy, a część weszła do nas, do kuchni. Sakias jest chory i ma apetyt ma melona. Niestety, Simeon akurat go zjadł. Phillip proponuje , by powąchał wszystkie owoce i wybrał te, których zapach najbardziej mu się podoba. (Kiedy ja właściwie ostatni raz wąchałam owoce, a tym bardziej jadłam?...Dawno temu... Nie lubię owoców.) Sakias obwąchuje wszystko i decyduje się na ananasa. Nagle kuchnię szturmuje Nena.
„Claudi, jesteś już! Zjesz z nami?”
Nie czekając na moją odpowiedź wita się z dziećmi, całuje Phillipa w policzek, ciesze się, że przygotował coś do jedzenia i siada z nami przy stole.
„Tak więc, już się poznaliście ... Phil, co o niej sądzisz?” - pyta ze śmiechem.
Phillip uśmiecha się filuternie, kiwa głową na znak, że „jest okay” i stawia na stole sałatę.
Simeon sypie ogromną ilość soli na swoją połówkę avocado.
Nena : „Nie lubisz już avocado bez soli?”
Simeon: „Nieee... Już od wielu lat nie lubię!”
Nena: „A co lubisz?”
Chłopak uśmiecha się szeroko i wpycha do buzi kawałek avocado. Nena targa go z życzliwością po głowie. Nagle wpada na coś. Jej oczy błyszczą.
Nena: ”Simeon, co byś powiedział, gdyby ktoś Cię spytał, co myślisz o swojej mamie?”
Simeon: „Nic!”
Nena: „A gdyby ktoś Cię zapytał, czy macie w domu wystarczająco dużo jedzenia?”
Simeon: „Nic!”
Nena: „Nie macie nic do jedzenia?? Tak byś powiedział??? O mój Boże!”
(Wszyscy przy stole wybuchają śmiechem.)
Podczas posiłku Nena opowiada mi o psycho – zabawie, którą parę dni temu robiła z Amelią. Trzeba narysować pustynię. Już ma mi wyjaśnić jej sens, kiedy nagle przychodzi jej do głowy, że możemy przecież same to zagrać.
Siadamy na podłodze w pokoju gościnnym. Nena zapala papierosa i woła Larissę. Ta ma ochotę pobawić się z nami. Każda z nas ma czystą, białą kartkę papieru i ołówek. „Nie podglądaj!” - mówię do Larissy, żeby uspokoić nerwy.
Psycho – testy zawsze wprawiają mnie w zakłopotanie. Skąd to zdenerwowanie? Tego nie wiem... Poza tym, że znowu robimy wszystko, tylko nie książkę ...
Układam sobie w głowie wszystko, co wiem o takich grach : najbezpieczniej malować na zielono! Zieleń jest właściwa! Jest tylko jeden problem – mam tylko ołówek!
No to malujemy pustynię ... Na mojej jest oaza. Potem ma być sześcian. Rysuję go na niebie, z promieniami jak słońce. Potem ma być drabina. Prowadzi mnie do sześcianu. Zupełnie nie wiem, dlaczego ... Może dlatego, że jestem otumaniona dymem z papierosa? Następnie na moim rysunku zjawia się koń (stoi na drabinie) oraz kwiaty. Trzynaście kwiatów. A na koniec – burza. „O Boże, burza! To zupełnie tutaj nie pasuje!” - myślę sobie, ale mimo to rysuję wiatr szalejący na papierze.
A oto wyniki: pustynia to krajobraz mojej duszy.
Nena : „No, sporo się w niej dzieje!” I zaczyna się śmiać. „Bardzo urodzajna dusza! Sześcian to Ty, drabina to Twoi przyjaciele, koń to twój partner, kwiaty to Twoje dzieci, a burza odzwierciedla Twoje kryzysy i Twój wewnętrzny rozwój ...” Śmieje się jeszcze bardziej i czeka na moja reakcję.
Porównujemy nasze rysunki, Larissa ma troje dzieci – ja trzynaścioro! No tak ... Na naszych rysunkach wiele się dzieje, ale żaden nie jest tak dziki, jak Neny. W życiu nie sądziłam, że koń niekoniecznie musi wyglądać jak koń!A co najciekawsze : Nena też ma 13 dzieci! Samą siebie narysowała na środku, jako promieniującą gwiazdę. Drabina prowadzi do gwiazdy – od dołu i od góry.
Stojąc przy drzwiach wyjściowych mówię :”Ale prawie nic dzisiaj nie zrobiłyśmy!”
„Jak to?” - mówi Nena - „Przecież pokazałaś mi swoją duszę. A ja Tobie moją .....”
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Dołączył: 29 Sty 2007
Posty: 1471 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: NENALAND
|
|
Wysłany: Pią 0:47, 16 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
cd
13 WRZEŚNIA 2002
W berlińskiej hali Columbia zanurzam się razem z 3500 – osobową publicznością w inny świat Neny. To mój pierwszy koncert Neny od 18 lat. Publiczność jest zróżnicowana. Można tutaj znaleźć przedstawicieli każdego pokolenia – ale najwięcej 20 – 30 latków.
W garderobie Nena tryskając humorem, gra na gitarze, śpiewa i biega na bosaka w podartych jeansach, podczas gdy Larissa opowiada o Montrame. Wszyscy możliwi ludzie zaglądają tu, witają się serdecznie z Neną i idą dalej.
Zaczyna się. Oglądam show z nowej perspektywy – zza kulis. Nenę i jej zespół widzę od tyłu, za to doskonale widzę twarze na widowni.
Rozbrzmiewają pierwsze tony. Piosenkarka wchodzi na scenę. W lekkiej mgle i błyszczącym świetle widze ją., podchodzącą do mikrofonu. Zaczyna śpiewać i od razu łapie kontakt. 3000 ludzi idzie za nią. Ona szaleje, śpiewa, tańczy, flirtuje, biega i skacze jednocześnie – a ja podziwiam jej energię, siłę, kondycję i urok, którym promieniuje. Przede wszystkim jednak podziwiam to, co robi ze mną i wszystkimi innymi...
SKOK W CZASIE
1984 rok. Koncert Neny w Alsterdorf. Miałam wtedy 17 lat i po raz pierwszy widziałam ją „na żywo”.
Mój kuzyn dostał w prezencie dwie wejściówki. Mieliśmy zamiar cały czas trzymać fason. Być „cool”. W wieku 17 lat trzeba być „cool” - po prostu oszalałam! I nawet mój kuzyn, który nigdy nie traciła chłodnej miny, miał błogi uśmiech na twarzy i mogę przysiąc, że co najmniej dwa razy przytupnął nogą. W jego przypadku był to naoczny dowód tego, że jest w ekstazie.
A teraz ? Teraz poznaje Nenę od nowa i czuję się podobnie jak wtedy, mimo że wszystko jest inaczej.
Aplauz publiczności odbija się echem od ścian sali koncertowej. Okrzyki i głośne oklaski. Atmosfera staje się coraz gorętsza i nie mam tu na myśli wyłącznie temperatury. Nena śmieje się i promienieje, a ja jestem totalnie porażona jej sceniczną prezencją. I tym, jak działa na ludzi.
Obok mnie siedzi nieznajoma kobieta i tak samo jak ja z przejęciem obserwuje co dzieje się na scenie. Ma na sobie szerokie, oliwkowe spodnie i sandały, a włosy związane w kucyka. Wygląda bardzo delikatnie i uderzająco pięknie, a przy tym jest uderzająco zachwycona. Spoglądam na nią raz po raz i zastanawiam się – to ona czy nie? Tak, to ona – matka Neny. Dotąd znałyśmy się tylko telefonicznie. Razem oglądamy koncert.
Kiedy po ostatnim bisie Nena schodzi ze sceny, bierze ze sobą mikrofon. I kiedy szczęśliwa , spocona odzie do garderoby, wciąż śpiewa razem z publicznością. Nikt nie ma ochoty iść do domu. Ludzie na widowni śpiewają tak głośno, że słychać ich nawet w garderobie. Mimo, że światła na scenie dawno już zgasły ...
Garderoba jest pełna. Nena nie wygląda wcale na zmęczoną. Biega od jednego do drugiego i promienieje. Jest tu Westbam, przyjaciele z Berlina, matka Neny, Larissa, zespół ... Wprawdzie już widziałam ich na scenie, ale teraz mogę ich obejrzeć dokładnie. Wszyscy mają interesujące twarze, piękne ciała, noszą luzackie ciuchy ... Mężczyźni, obok których żadna kobieta nie przejdzie obojętnie. Przy tym są również szarmanccy i uprzejmi. Wszyscy przedstawiają mi się i są szczerze zainteresowani tym, kim jestem i co mam wspólnego z Neną. Czuję się doskonale w tej atmosferze, w tej części jej życia, której dotąd nie znałam.
Na jutrzejszy dzień umawiam się z mamą Neny, dzięki czemu mogę zostać w Berlinie nieco dłużej.
cdn
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez .... dnia Pią 17:06, 16 Lut 2007, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Dołączył: 29 Sty 2007
Posty: 1471 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: NENALAND
|
|
Wysłany: Pią 17:03, 16 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
cd
RODZEŃSTWO
Kiedy na świat przyszedł mój młodszy braciszek, miałam 4 lata i do dziś pamiętam to piękne uczucie, kiedy mogłam trzymać na rękach „prawdziwe” niemowlę.
I tak samo pięknie było rok później, kiedy urodziła się nasza siostra Christiane – dokładnie tego samego dnia, co Michael. Oboje urodzili się 7 stycznia. To był dziwny zbieg okoliczności, ale być może te wspólne urodziny sprawiły, że byli do siebie tak bardzo przywiązani? W wielu rzeczach byli do siebie niesamowicie podobni i równie dobrze mogliby być bliźniętami. Mieli nawet swoje własne sposoby porozumiewania się, a kiedy wspominam ich z tamtego okresu, to widzę ich zawsze śmiejących się. Mieli swój specyficzny rodzaj poczucia humoru, którego inni nie mogli zrozumieć. Odziedziczyli to po naszym ojcu. Kiedy odstawili swoje show, ludzie zastanawiali się, o co tu właściwie chodzi. Ni potrafię teraz przypomnieć sobie jakiegoś konkretnego przykładu, ale wiem, że oboje będą się śmiali, kiedy to przeczytają, bo dokładnie wiedzą o czym mówię.
Byli nierozłączni i stanowili drużynę. Przez pierwsze lata nie było żadnych problemów. Byli moim rodzeństwem, kochałam ich, śmiałam się z nimi i często działaliśmy nawet jako trio.
Pamiętam historyjkę z pewną starszą kobietą, która nas nie lubiła i zawsze skarżyła się na nas do naszej babci. Postanowiliśmy dać jej nauczkę. Na biurku mojego taty był megafon, którego używał na boisku podczas lekcji W-Fu. Pewnego dnia wzięliśmy go, wykręciliśmy numer do tej kobiety i po chwili usłyszała w słuchawce metaliczny głos :
„Uwaga! Uwaga! Mówi policja! Proszę natychmiast opuścić dom! Pali się!”
Chyba byliśmy dobrzy, bo uwierzyła! Wybiegła z domu, zaalarmowała sąsiadów, a po chwili zorientowała się, że w pobliżu nie ma ani policji, ani pożaru. Tak, mieliśmy niezłą zabawę! Ale na pewno nic takiego byśmy nie zrobili, gdyby się nas wiecznie nie czepiała.
No, a potem byliśmy już starsi i idylla się skończyła. Moje rodzeństwo doszło do takiego punktu, w którym posiadanie starszej siostry było co najmniej niepożądane. I wtedy zrobiło się dla mnie za ciasno. O wiele za ciasno!
Miałam 14 lat i przeciw sobie nie tylko rodziców, ale i rodzeństwo. Robienie pewnych rzeczy w tajemnicy stało się wręcz niemożliwe, a szanse na nieprzyłapanie były znikome. Mój brat i moja siostra mieli niezłą zabawę z utrudniania mi życia i z deptania mi po piętach. Najgorzej było wtedy, gdy chciałam niezauważalnie czmychnąć z domu, żeby spotkać się z chłopakiem. Zawsze łapali mnie na tym, gdy uciekałam przez okno naszej spiżarni. Jednak byłam szybsza od nich i zanim zdążyli zaalarmować rodziców, zdążyłam już uciec. Wolałam pogodzić się z tym, że czeka mnie potem domowa awantura, niż zrezygnować z godzinki spędzonej na całowaniu!
Kiedyś w końcu zostawili mnie w spokoju. Przyszedł moment, w którym każde z nich poszło swoją drogą. Moja siostra pokochała konie i każdą wolną minutę spędzała na pastwisku, gdzie razem ze swoją przyjaciółką bawiły się w „Hanni i Nanni”, a mój brat odkrył w sobie zamiłowanie do sportu.
Później, kiedy wszyscy troje zamieszkaliśmy w Berlinie, przez pewien czas nawet przy tej samej ulicy, zaczęliśmy sie poznawać od nowa. Moja siostra wyszła za naszego basistę i została pielęgniarką na oddziale ratunkowym berlińskiego szpitala na Kreuzbergu. Często opowiadała nam o swoich przeżyciach, o tym ile cierpienia i krwi musi oglądać. Ale wytrzymywała to, bo kochała swoją pracę i chciała pomagać innym. Zawsze podziwialiśmy jej siłę i hart ducha, bo to co się działo na jej oddziale, jest niewyobrażalne!
Mój brat jeździł na wyścigach motocyklowych, brał udział w zawodach skoków do wody, studiował i pracował jako ochroniarz – wszystko jednocześnie.
A ja byłam gwiazdą pop. Tak różne były nasze życiowe drogi. A mimo to ciągle się gdzieś spotykaliśmy – w Japonii, w Hagen, w Ameryce ..., a z Mikelem czasem też ranem, podczas mycia zębów, bo jakiś czas mieszkaliśmy w Berlinie razem.
A parę lat później spotkaliśmy się znowu na innej płaszczyźnie : zaczęliśmy się rozmnażać.
Moja siostra wydała na świat swoją ukochaną Lisę. Zobaczyć ją jako matkę – to było coś zupełnie nowego, ale też fascynującego.
Mój brat był teraz bankierem i wiódł klasyczne życie kawalera z psem i przyjaciółkami, przy czym pies był częściej u jego boku niż przyjaciółki....
I nagle ten, który nigdy nie chciał mieć dzieci, został ojcem – a my nie mogliśmy w to uwierzyć! Nikt sie tego nie spodziewał ... To było naprawdę słodkie, ujrzeć tego olbrzyma za jego córeczką na rękach.
I znów jakiś czas później nastąpiły zmiany : nasza siostra wyjechała z Berlina, by gdzieś indziej zacząć wszystko od nowa. Mieszka teraz z Lisą i dwójką swoich przybranych dzieci oraz psem w „domku czarownicy” na skraju przepięknego lasu. Nie jest już pielęgniarką, ale wciąż pomaga dzieciom.
Nasz brat ożenił się, mieszka nadal w Berlinie i jest uznanym bankierem, Wiedzie mu się lepiej, niż kiedykolwiek.
A ja mieszkam w Hamburgu i piszę właśnie tę opowieść.
Mojego brata nie widuję obecnie tak często jak dawniej i mamy sobie raz mniej, raz więcej do powiedzenia. Moją siostrę widuję bardzo często i cieszymy się z tego, że możemy się coraz lepiej poznawać.
ALFONS
Nena nie przesadziła: on rzeczywiście zaczyna sie śmiać, ledwie tylko podniesie słuchawkę. Nie przypomina sobie jakiś szczególnych wydarzeń z jej dzieciństwa, ale to że jako nastolatka miała swoje własne sposoby na łamanie wszelkich zakazów, pamięta doskonale.
„Zawsze osiągała to, czego chciała” - mówi Alfons - „i znajdowała to, co jest dla niej właściwe. Skąd ma w sobie ten power, tego nie wiem. To jest dla mnie niewiarygodne, muszę przyznać. Ja nie miałem takiej energii, więc to nie po mnie...”
„Jak pan to sobie wyjaśnia? W końcu to pan ją „powołał” na ten świat...”
„Nie mam pojęcia skąd to się u niej wzięło. Na pewno nie ode mnie. Ja jestem raczej typem introwertyka. Nie lubię się udzielać publicznie.”
Nena: „Co on opowiada!? - mówi, czytając słowa swojego ojca, i śmieje się.
„Jako nauczyciel musiał się stale produkować przed swoimi uczniami! Każdego dnia, pięć razy w tygodniu, od ósmej do czternastej! I uwielbiał przed egzaminami maturalnymi siadać przy fortepianie i grać różne melodie. Zawsze mówił przy tym: „Zagram Wam coś dla uspokojenia.”
Alfons opowiada mi, że całą rodzinę regularnie wyjeżdżali na narty. Do Saas Fee w Szwajcarii. Już w wieku 3 lat Nena stała na deskach. Cała trójka nauczyła się tego od ojca. „Do dziś mają mi za złe, że nie wjeżdżaliśmy sobie wygodnie kolejką , tylko wspinaliśmy się w górę na własnych nogach” - śmieje się. „To było męczące, ale tak powinno być. Sportowy tryb życia zawsze miał dla mnie ogromne znaczenie. Zimą dni są krótkie, dlatego trzeba wcześnie wstawać, żeby coś z tego mieć. Zawsze ważne było dla mnie to, by dobrze wykorzystać każdą chwilę dnia.”
cnd
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Dołączył: 29 Sty 2007
Posty: 1471 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: NENALAND
|
|
Wysłany: Wto 18:53, 20 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
NARCIARZ FRITZ
Pewnie do dzisiaj siedzi jeszcze w szczelinie lodowca i skrobie podeszwy od buta... A ja siedzę na skraju szlaku narciarskiego i zajadam się smaczną kruchą bułeczką.
Tata budzi nas o 3 -ciej nad ranem. Wstaję i cieszę się tak samo, jak rok temu. Wkrótce siedzimy już w wygodnym aucie i wyruszamy w drogę do Szwajcarii. Narty są na dachu, a walizki, torby i prowiant inteligentnie usadowione wokół nas.
Dziesięć godzin później jesteśmy w Saas Almagell, na przedmieściach Saas Fee i po raz ósmy stoimy przed tym domem ze starodawnymi okiennicami i z położoną nieopodal owczarnią, w której zawsze na nasz przyjazd rodziły się dwa jagniątka.
Moja radość z przybycia do tej idylli jest nie do opisania. Nie mogę się doczekać, by powiedzieć jagniątkom „dzień dobry”, potem pobiec na łąkę z krokusami rosnącymi nad brzegiem rzeki, a wreszcie usiąść na wielkim kamieniu i przywitać się z górami.
Tymczasem ojciec, krótko po przybyciu, zwołuje znów całą rodzinę do samochodu. Trzeba się rozpakować. Rzeka, góry i jagniątka muszą poczekać do jutra.
W naszym pięknym, zimowym domu są dwa mieszkania. My zajmujemy parter z kuchnią mieszkalną, zegarem stojącym i wielkimi, puchowymi kołdrami na łóżkach – takimi, jak u mojej babci. Kiedy już wszystko jest ułożone do szafek wyruszamy do pobliskiego sklepiku, by kupić wszystko to, co jest nam potrzebne. Wśród zakupów są też nasze ulubione szwajcarskie cukierki, „Muszę najpierw spróbować, czy nie są trujące – drogie dzieci.” - mówi tata zawsze przed tym, zanim je rozdzieli. Uważa, że to zabawne i my – dzieci, dziwnym trafem też.
Następnego ranka : głowa rodziny Kerner budzi swoje rozespane stadko ze snu i zaprasza na poranny, godzinny marsz przez las z nartami na plecach i butami narciarskimi na nogach. Wyjście nie później niż o 7:30.
„Góry wzywają!” - śmieje się tata, ale nam wcale nie jest wesoło. Wiemy co nas czeka. Szkoda, że wtedy nie rozumiałam jego poczucia humoru. Na pewno byłoby mi pod wieloma względami lżej i mogłabym śmiać się razem z nim.
Kiedy słońce pojawiło się na horyzoncie, tata staje przed kuchennym oknem, patrzy tęsknym wzrokiem na góry i lodowce i nuci swoją ulubioną melodię „La Montanara”. Najchętniej wyruszyłby w drogę dużo wcześniej, ale do tego już nie był w stanie nas zmusić. Tak więc o wpół do siódmej rano stajemy jeszcze w pidżamach w łazience i kolektywnie szorujemy zęby.
O 8:30 otwierane są wejścia na zjazdy narciarskie. Dojście tam zajmuje mniej więcej godzinę, ok. 20 minut zajmuje wyrobienie nowej wejściówki, tak więc spokojnie zdążymy na pierwszą kolejkę na lodowiec. Tak właśnie działają Ci, którzy oszczędzają czas i korzystają z dnia – jak mój tata.
Zawsze byłam mocno związana z naturą i lubiłam ruch , ale my – moje rodzeństwo, moja mama i ja – potrzebowaliśmy pary dni na zaaklimatyzowanie się. W czasie kiedy inne rodziny odpoczywały, my wędrowaliśmy z narciarskimi butami na nogach i nartami na ramionach poprzez śnieżne zaspy ... To było bardzo męczące i często przekraczałam swoje własne granice. Śnieg sięgał nam prawie do kolan, a ja szłam i po cichutku płakałam...
Ale to, co nas czekało, było warte tych trudów. To było zawsze coś szczególnego. Kiedy docieraliśmy na szczyt, padaliśmy wykończeni na biały śnieżny puch, a tata otwierał swój niebieski worek. Wyciągał chrupiące bułeczki, jabłka, czekoladę i herbatę. Prawdziwe specjały, które sprawiały, że znów wracała do nas energia i radość życia. A kiedy tata zaczynał opowiadać nam naszą ulubioną historyjkę o narciarzu Fritzu, który podczas wędrówki wpadł do szczeliny lodowca i żeby przeżyć, zjadał skórzane podeszwy swoich butów – świat znowu był piękny i nikt z nas nie pamiętał już o zmęczeniu.
Spokojnie siedzieliśmy na szczycie, blisko nieba i podziwialiśmy góry. W takich momentach uświadamiałam sobie, że to jest tysiąc razy lepsze, niż siedzenie w jakiejś chacie i popijanie lemoniady. A potem następował najpiękniejszy moment. Nasz kilometrowy zjazd przez białe, baśniowe krajobrazy... To było jak fruwanie!
KIEDYŚ BYŁO INACZEJ...
Nie, naprawdę... Tego nie da się porównać.
Kiedy miałam 8 lat, odkryłam maszynę do pisania mojego taty i moje zamiłowanie do pracy biurowej. To, co mnie wcześniej nie interesowało, teraz stało się moją ukochaną zabawą. Byłam zachwycona wszystkim, co znalazłam w szufladzie tatusiowego biurka. Mogłam godzinami testować zasady działania dziurkacza i byłam pod ogromnym wrażeniem tego, że z dziurek powstaje konfetti, które skrzętnie chowałam do plastikowej torebki jako zapas na następny karnawał.
Główne miejsce na biurku zajmowała jednakże maszyna do pisania, na której tata poprawiał prace z łaciny. Byłam wniebowzięta, gdy pod nieobecność taty mogłam się nią bawić. Z zachwytem patrzyłam, jak dzięki mojemu naciskaniu na klawisze, pojawiały się na białej kartce piękne, równe literki. Naciskać musiałam tak mocno, że po kilku dniach na moim palcu wskazującym pojawił się rogowaciejący naskórek.
Moje zamiłowanie do pracy biurowej łączyło się z moją wieczną tęsknotą za podróżą w świat. I tak powstało moje” Biuro Podróży”. Przyjmowałam w nim wyimaginowanych klientów i proponowałam im wycieczki w różne fascynujące miejsca. Musieli być to wyimaginowani klienci, bo nikt „realny” nie miał ochoty się ze mną bawić. Wszyscy uważali, że to głupie, a ja nie mogłam ich zrozumieć.
Pisałam zawsze palcem wskazującym mojej lewej i prawej dłoni i czasem trwało to wieczność, zanim znalazłam odpowiednią literkę. Pewnego razu szukałam literki „ö” i tak się zniecierpliwiłam, że zaczęłam głośno wyzywać. Byłam przekonana o tym, że konstruktor tej maszyny zupełnie zapomniał o „ö”!
„On nie zapomniał o „ö”! - zawołała z kuchni moja mama - „Zaraz przyjdę i Ci pokażę. O, tutaj jest! Widzisz?” Rzeczywiście, było tam piękne, okrągłe „ö” i właściwie, trudno było go nie zauważyć...
Korzystając z okazji, mama zasiadała przy maszynie i zaczęła pisać. Ale nie dwoma palcami, tak jak ja, tylko dziesięcioma! Czegoś takiego jeszcze nigdy dotąd nie widziałam i nie pojmowałam, jak można coś takiego umieć!? Jej palce fruwały po klawiaturze, a na kartce pojawiało się coraz więcej zapisanych linijek. Byłam zafascynowana! Mama wyjaśniła mi, że musiała się tego nauczyć. Kiedy pracowała w Urzędzie Miasta. Siedziała wtedy w biurze i pisała na maszynie – aż pojawił się w jej życiu mój tata i ją stamtąd zabrał.
Kiedyś było inaczej.... Nie, naprawę.... Tego nie da się porównać.
Ilu z Was pamięta jeszcze te czasy, kiedy w niemieckiej telewizji były tylko trzy programy, a po zakończeniu nadawania pojawiał się na ekranie obraz kontrolny? Ja wspominam to z przyjemnością.
Moi rodzice wyszli do teatru, rodzeństwo spało, a ja usiadałam potajemnie przed telewizorem i oglądałam „Draculę” Nawet mi wtedy przez myśl nie przeszło, że wiele lat później stanę oko w oko z Christopherem Lee, który nawet poda mi rękę na przywitanie! W każdym razie póki co, leżał jeszcze w swoim sarkofagu, z którego wychodził wraz z zapadnięciem zmroku, by zatopić kły w białej szyi pięknej, niewinnej dziewicy (...)
Kochałam ten film, ale jednocześnie umierałam z przerażenia i nie miałam odwagi ruszyć się z miejsca, by wrócić do łóżka. I co mogło w tym momencie sprowadzić mnie z powrotem na Ziemię? Uspokoić mnie i przywrócić do równowagi? Obraz kontrolny! Program się skończył i na ekranie ukazał się on! Wróciła rzeczywistość, zmory zniknęły. Było w nim coś tak uspokajającego, że po kilku godzinach przerażającego filmu mogłam w miarę dobrze zasnąć, bez nocnych koszmarów.
Tak więc, kiedyś było zupełnie inaczej... Dziś nie ma już obrazów kontrolnych na ekranie, a program telewizyjny nigdy się nie kończy.
BYĆ WOLNYM OD TROSK
Moja ukochana ciocia Ulla była mądrą, piękną kobietą z dużym poczuciem humoru i z ogromnym zamiłowaniem do butów. Podczas rodzinnych spotkań nie mogłam się na nią napatrzeć. Jej wpływ sprawił, że skończyła się moja faza „chcę być chłopcem”, w czasie której nosiłam skórzane spodnie i krótko obcięte włosy. Teraz przyjemność sprawiało mi odkrywanie innej strony mojej natury. Teraz – w butach na obcasach, z pomadką na ustach i z lakierem do włosów mojej mamy – bawiłam się w „kobietę.”
Zaczynałam postrzegać samą siebie coraz bardziej świadomie. Często i chętnie siadałam przy toaletce mojej mamy i obserwowałam siebie oraz moją reakcję na określone uczucia... Chciałam na przykład wiedzieć, czy potrafię się popłakać bez powodu. Ażeby to sprawdzić, koncentrowałam się na jakimś smutnym uczuciu i tak długo patrzyłam samej sobie w oczy, aż zaczęły pojawiać się w nich łzy. Sama byłam zdumiona, że to tak łatwo idzie.
Pewnego razu babcia weszła do pokoju, kiedy akurat ćwiczyłam moje „płakanie na komendę!”
„Ja tylko ćwiczę!” - uspokoiłam ją i opowiedziałam o mojej zabawie, która sprawia mi dużą przyjemność i po której czuję się lekka. Myślę, że mnie zrozumiała.
Moja babcia w ogóle zawsze mnie dobrze rozumiała i bardzo ją kochałam. Weekendy najczęściej spędzałam właśnie u niej i czułam się tam znakomicie. Do dziś pamiętam dokładnie, jak wyglądało jej mieszkanie; i jak umeblowane były poszczególne pokoje. Babcia pozwalała mi oglądać „Flippera”, „Lassie” i „Pana Taua” tak długo, jak miałam na to ochotę . Nigdy mnie nie ponaglała, żebym wyłączyła telewizor. Spałyśmy w jej wielkim, małżeńskim łożu z ogromnie wysokimi, puchowymi pierzynami. W sypialni nigdy nie było napalone i to było niesamowite przeżycie, kiedy wskakiwało się pod tę zimną, białą pierzynę i szukało się termoforu, który babcia już wcześniej tam wsunęła. Głęboko schowana pod tą „białą chmurą” czułam się bezgranicznie bezpieczna i wiedziałam, że nic złego nie może się zdarzyć. Mojego dziadka niestety nie pamiętam, zmarł kiedy byłam jeszcze mała.
Moja babcia zmarła, kiedy miałam 13 lat. To było dla mnie coś zupełnie niespodziewanego. Byłam smutna, ale też umiałam to zaakceptować, bez wielotygodniowego rozpaczania.
Zanim została pochowana, mogliśmy wszyscy po raz ostatni na nią popatrzeć. Nigdy przedtem nie widziałam zmarłego. Moja babcia leżała w trumnie, ze złożonymi rękoma i pomalowanymi na lekki róż policzkami... Popatrzyłam na nią i nagle musiałam się zaśmiać. Przypatrywałam sie jej dokładnie i nie mogłam przestać się śmiać. Zamiast wybuchu płaczu, miałam wybuch śmiech i zanim ktoś przyszedł, musiałam kilkakrotnie mocno nabrać powietrza, żeby sie uspokoić. Kotłowały się we mnie różne uczucia i ten śmiech był moja reakcją.
Mojej mamy było mi bardzo żal. To było dla niej trudne, pochować swoją własną matkę. Ale byli tam jeszcze inni ludzie, których w ogóle nie znałam i ich smutek był sztuczny, wymuszony, nienaturalny... W ogóle cała ceremonia pogrzebowa była dla mnie nieprzyjemna. Czułam się obco wśród tych ubranych na czarno ludzi i dzięki Bogu, widziałam dużo więcej, niż tylko martwe ciało i czułam dużo więcej niż tylko smutek.
Weszłam jeszcze raz do środka i zobaczyłam moją babcię po raz ostatni. Było tak, jakbyśmy były zupełnie same i zaczęłyśmy rozmawiać. „Dziecko...” - powiedziała do mnie - „ Nie martw się. Mnie jest naprawdę bardzo dobrze.” W tym momencie po raz pierwszy w życiu przestałam bać się
śmierci. Babcia dała mi uczucie beztroski i pożegnałyśmy się z serdecznym uśmiechem na twarzach.
POKUTA
Zanim przyjmiesz Komunię Św. Musisz się wyspowiadać, aby oczyścić się z winy.
Ja wprawdzie nie poczuwałam się do żadnej winy, ale coś tam na sumieniu by się znalazło. Każdego wieczora przed zaśnięciem, zagłębiałam się w siebie i próbowałam odnaleźć wszystkie moje złe uczynki. Miałam w końcu 9 lat i swoje już nabroiłam. I do kogo miałam się zgłosić z tymi moimi grzechami? Do księdza, który jest bliżej Boga niż ty, i musisz mu wszystko wyjawić. On zaniesie twoje winy do Wszechmogącego. Hm... Ale dlaczego ksiądz miałby rozmawiać o mnie z Bogiem? Sama potrafię z Nim rozmawiać! Robię to, od kiedy zaczęłam świadomie myśleć. Bóg, z którym rozmawiam, jest mi bardzo bliski i nie rozumiem do czego mi potrzebny ksiądz. Cały ten teatr uważałam za skomplikowany i zupełnie pozbawiony romantyzmu. A nauki przed I Komunią Św. Były dla mnie tylko strata czasu... Nikt z nas nie rozumiał, po co ta cała szopka, a ksiądz jakoś nie kwapił się by jakoś to wyjaśnić. Nie bardzo miałam ochotę spędzać tam czas, ale tez nie byłam jakoś szczególnie temu przeciwna. Tym bardziej, że jedna z moich przyjaciółek powiedziała mi, że dzięki temu spektaklowi dostanę dużo pieniędzy od krewnych. Nie bardzo rozumiałam, za co te pieniądze, ale okay... wreszcie kupię sobie moje wymarzone spodnie ze sztruksu! Dla tych spodni warto sie poświęcić!
Po wielu niekończących się godzinach nauki przed komunijnej przyszedł czas na dzień 1 – szej spowiedzi. Uklękłam zatem przed konfesjonałem i usłyszałam pytanie:”Gabriele, co masz mi do powiedzenia?” Oniemiała,. Heee??? Gabriele?Czyżbym sie przesłyszała? Dlaczego on mówi do mnie „Gabriele?” Nie dość , że klęczę przed obcym mężczyzną, któremu mam wyznać swoje grzechy, to jeszcze mówi do mnie „Gabriele”! Gorzej być nie może! Już miałam zamiar sobie pójść, kiedy przypomniały mi się sztruksowe spodnie... Cóż, trzeba to jakoś znieść. No więc zaczynam: „Proszę księdza, raz okłamałam moich rodziców, ale tylko trochę; to było takie kłamstwo z konieczności.... Potem zabrałam ze sklepu cukierki, bez zapłacenia... A więc, chciałan powiedzieć, że raz coś ukradłam... hmmm.... Usłyszałam jak mój tata mówił brzydkie wyrazy i tez ich używałam, np. Gówno i takie tam... I raz nawet powiedziałam na moją mamę „głupia krowa”. Czasem byłam bezczelna podczas rozmowy z nauczycielem i często nie mam ochoty przychodzić w niedzielę do Kościoła. No, to wszystko.,”
Ksiądz dał mi jakieś tam nauki: „Moje dziecko, ble, ble, ble...” i wreszcie mogłam sobie pójść. Teraz byłam całkiem wolna od win. Więcej grzechów nie byłam w stanie sobie przypomnieć, a jeden nawet szybko wymyśliłam – ten o mamie i „głupiej krowie”.
W końcu nadszedł dzień tego wielkiego święta, w którym miałam otrzymać przepustkę do klubu wierzących. My, dziewczynki, przyszłyśmy w niewinnej bieli – przy czym te sukienki to była jedyna atrakcja całej „imprezy”, a chłopcy mieli na sobie ciemne garniturki. Wyglądaliśmy wszyscy super – elegancko, kiedy klękaliśmy przed ołtarzem i najdalej jak to możliwe, wyciągaliśmy języki, by ksiądz mógł położyć na ich czubek Święta Hostię. Całe przedstawienie było dokładnie wyreżyserowane i odbywało się tak, jak uczono nas za zajęciach przygotowawczych. Oto więc miałam za sobą pierwszą spowiedź i pierwszą Komunię Świętą, i stałam się pełnoprawnym członkiem Kościoła.
Jakoś nie poczułam żadnej różnicy. Nie miałam wrażenia, że jestem bliżej Boga niż przedtem. Ale jedno było dla mnie jasne : nigdy więcej nie pójdę już do Księdza, opowiadać mu o swoich grzechach! Jeśli będę miała coś do powiedzenia Bogu, to sama Mu to powiem. Tak, jak wcześniej...
Rodzinne przyjęcie z okazji I Komunii Św. Było bardzo miłe. Część pieniędzy schowałam w mojej śwince – skarbonce, a za resztę kupiłam sobie moje brązowe, sztruksowe spodnie.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
cdn
Post został pochwalony 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
|